Jesień. Suche liście chrupią pod butami, ludzie maszerują po żółto-czerwono-brunatnych dywanach, świat przyjmuje ciepłe odcienie, drzewa zrzucają z siebie okrycie jak ptaki pierwsze piórka, jakaś starsza pani wyrzuca pod drzewem odpady, wszystko jest piękne i kolorowe.
Podchodzę do kobiety, wytrzepującej jednorazówki z okruszków i siejącej na złotym dywanie z liści resztki zupy i drugiego dania sprzed tygodnia.
- Przepraszam - mówię, trzymając Morfinę między nogami i ograniczając jej dostęp do szwedzkiego stołu - Dlaczego Pani wyrzuca tutaj jedzenie?
Kobieta podnosi wzrok, mierzy mnie spojrzeniem i z uśmiechem wyznaje:
- Dla zwierzątek. Ja to już nie zjem, a takie ptaszki, albo kotki bez domu sobie pojedzą.
- I uważa Pani, że takie ptaszki powinny jeść fasolkę po bretońsku, krupniczek i kanapki z masłem?
- Z serkiem.
- Przepraszam, z serkiem.
- No one to wszystko zjedzą. A teraz się robi zimno, to sobie nagromadzą tłuszczyku troszkę, żeby śnieg przeżyć.
Panie daj mi siłę.
- Największą ucztę to tutaj będą miały szczury proszę Pani.
- Nie ma tu szczurów.
- Oczywiście, że są. Wystarczy przejść się ulicami po dwudziestej drugiej.
- Ale to dla ptaszków i kotków.
- Ale taki szczur nie wie, że to dla ptaszków i kotków. Szczur widzi jedzonko, zabiera jedzonko, informuje swoją liczną rodzinę, że tu dają jedzonko i przeprowadza się bliżej jedzonka, a tym samym bliżej nas.
- No, ale to ptaszki zdążą zjeść i kotki zanim szczury przyjdą.
- Przecież to jest ilość jedzenia, której ani ptaki, ani koty nie przejedzą w ciągu tygodnia, choćby się tu stołowały codziennie.
- Przecież im trzeba pomagać, same nie znajdą jedzenia i robi się zimno, Pani jest bez serca.
- Do zimy daleko proszę Pani.
- Niech Pani nie będzie bez serca. Co to komu szkodzi?
- Przecież takie jedzenie z solą, nadpsute i niewłaściwe dla zwierząt zaszkodzi im dużo bardziej niż pomoże. Ja wiem, że Pani chciała dobrze, ale to nie jest dobry pomysł tak to tutaj rozrzucać. Poza tym, słyszała Pani o tym człowieku co chodzi po mieście i rozrzuca kiełbasę z gwoździami po trawnikach?
- Nie.
- No to chodzi ktoś taki i rozrzuca. I skąd właściciel ma wiedzieć czy jego pies właśnie takiej kiełbasy nie pożarł jak się dobierze do Pani kanapek i krupniczków?
- Ale ja przecież tu nic nie wkładałam! No co Pani, ja nie jestem takim człowiekiem co by miał radość z zabijania zwierząt. Ja kocham zwierzątka.
- Ja wiem, że Pani tam nic nie wkłada, ale taki właściciel psa, który nie zdąży w porę zareagować tego nie wie. Pies coś zje, a potem się jego opiekun będzie zamartwiał czy to przypadkiem nie była celowo rozłożona trucizna. Będzie niepotrzebne płukanie żołądka i tylko stres dla psa i właściciela.
- No ale mu to nie zaszkodzi przecież.
Jak grochem o ścianę.
- Ale może mu zaszkodzić, przecież tu już się pleśń pojawiła.
- Ale tylko troszeczkę.
- A Pani je jedzenie, nawet jak jest troszeczkę nadpsute?
- Nie, ale zwierzęta to mają inny żołądek.
- Mają inny żołądek, ale w dalszym ciągu nie są śmietnikami, żeby tam zepsute rzeczy wrzucać.
- Pani przesadza, ja tylko dokarmiam. Wiele ludzi dokarmia, a Pani się akurat mnie uczepiła.
- Ja się przyczepiam wszystkich co rozrzucają jedzenie czy to przez balkony, czy na trawnikach. Miedzy innymi dlatego, że to potem ja muszę wyławiać z gardła mojego psa rybie ości, kości z kurczaka, czy kanapki z serkiem.
- Może go Pani nie dokarmia w domu, że na podwórku chce jeść.
Why why why Delilah...
- To mogę Panią prosić, żeby Pani tego tu nie rozrzucała? Mogę pomóc pozbierać już to co tu leży.
- Nie. Ja tu dokarmiam. Jak Pani to zabierze, to odbierze Pani jedzenie małym kotkom.
Na chodniku zatrzymuje się rower, z kobietą w wieku przybliżonym do wieku dywagującej ze mną niewiasty.
- Coś się dzieje? - pyta ksiądz Mateusz w berecie i moja dotychczasowa rozmówczyni bardzo emocjonalnie zaczyna tłumaczyć koleżance, że usiłuję mordować małe kotki i ptaszki, odbierając im pożywienie.
Staram się wtrącić w potok słów obu kobiet i wyjaśnić o co mi chodzi, ale jestem ignorowana. Brygada antyterrorystyczna w spódnicach z wiskozy przechodzi do szarży i próbuje słownie przepędzić mnie z miejsca.
- Niech się Pani nie przejmuje - mówi jedna kobieta do drugiej - Te młode to teraz takie zawistne, byle pod siebie, a obcemu zwierzęciu to już nie pomoże. A własne posiada!
- A własne posiada. Co za znieczulica - przytakuje druga i obie, po opróżnieniu woreczków i słoiczków, zmierzają dziarskim krokiem w stronę chodnika.
Czekam aż znikną mi z oczu i przypinając Morfinę do słupa, wyciągam worki na psie odchody, które posłużą mi za zbiornik na to, co nie jest w formie płynnej i da się pozbierać gołymi rękami. Niestety zostaję przyłapana przy przenoszeniu dóbr natury do kosza na śmieci i kobiety nie omieszkają mnie poinformować, że "jestem podła i nie mam poszanowania dla jedzenia, którego się przecież nie wyrzuca do kosza, a chleba to już zwłaszcza"
No tak, bo przecież największy szacunek dla jedzenia okazuje mu się, pozbywając się go na trawniku, w środku miasta.
Ignoruję potępieńcze jęki i zgrzytanie zębami, zbieram większość pokarmu, zostawiając tylko rozbebłaną fasolkę i krupniczek, które należałoby zebrać łopatą, odpinam psa i odchodzę.
Jutro pod tym drzewem znajdzie się pewnie czyjaś niedokończona kolacja i resztki z lodówki. Tak samo jak pod kolejnym drzewem, krzakami po przeciwnej stronie ulicy i na trawniku przy placu zabaw.
Dobre chęci czasem potrafią być strasznym utrapieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz