Jeśli jednak chodzi o mój plan, to pojęcie "trochę" jest bardzo względne.
Niektórzy słysząc "laboratorium" wyobrażają sobie "Breaking Bad", "Laboratorium Dextera", albo inne "Kości". Kolorowe mieszanki, wybuchy, niekontrolowane awarie, żywy ogień płonący na zielono - takie rzeczy.
Prawda jest jednak taka, że przez większość czasu w laboratorium przyglądam się jak woda przecieka przez membranę i po trzech godzinach kapania mogę przeprowadzić na niej testy SPE, czy zmierzyć absorbancję. Nie jest to ani widowiskowe, ani specjalnie wciągające.
Swoje jednak zrobić trzeba, więc w laboratorium znalazłam się rano, przygotowałam próbki, które musiały odsiedzieć trzy godziny, wróciłam do domu, żeby wyprowadzić psa na spacer i w sumie musiałam się zbierać z powrotem.
Mijały minuty, mijały godziny, a świat za oknem zaczynał robić się coraz ciemniejszy. Światła w budynku ustawione są na czujnik ruchu, więc jasno było tylko w odwiedzanych przeze mnie pomieszczeniach i na górze, gdzie pracowała jeszcze druga osoba. Ta druga osoba miała odebrać ode mnie klucze i poczekać aż skończę, żeby móc uruchomić alarm w całym budynku.
Taki był przynajmniej plan.
W wyniku roztargnienia tej osoby i ogólnego przemęczenia, oraz faktu, że siedziałyśmy na różnych piętrach i nie widziałyśmy się przez większość czasu, przekazała ona ochroniarzowi, że wszyscy opuścili budynek i poszła do domu. Mężczyzna oczywiście przeszedł się po korytarzach, ale kiedy zobaczył zgaszone światła i informację w bazie, że wszystkie drzwi są zamknięte szyfrowo (niektóre zamykają się automatycznie i do ich otwarcia za każdym razem wymagane jest wpisanie pinu - tak jak to było u mnie), odpuścił sprawdzanie ponad trzystu pokoi pojedynczo, zabrał swoje rzeczy, opuścił budynek i uruchomił alarm.
Godzinę później skończyłam swoje testy, posprzątałam laboratorium, umyłam kolby i opuściłam salę, dzierżąc w dłoni klucze. Weszłam piętro wyżej i skierowałam się do miejsca, gdzie miałam się zgłosić. Zdziwiło mnie, że czujniki nie wykrywały mojego ruchu i musiałam iść praktycznie na oślep, ale pomyślałam, że są to procedury awaryjne, które uruchamiają się automatycznie po konkretnej godzinie. Było już dobrze po osiemnastej i byłam zbyt zmęczona, żeby się nad tym głębiej zastanawiać.
Sala była pusta.
Doszłam do wniosku, że kobieta musiała skończyć wcześniej i nie chcąc na mnie czekać, zostawiła wszystko u portiera, który pełnił też funkcję ochroniarza.
Zeszłam więc na dół, w dalszym ciągu błądząc w ciemnościach.
Budka monitorowa była pusta. Obeszłam budynek piętro po piętrze, zaglądając do prawie każdego pokoju i nie znalazłam żywej duszy. Podeszłam do drzwi wyjściowych i ujrzałam na nich komunikat o zabezpieczeniu szyfrowym.
Dotarło do mnie, że zostałam zamknięta w laboratorium i byłam sama w budynku. Nie chcąc uruchamiać alarmu i tłumaczyć służbom interwencyjnym co się stało, zadzwoniłam do promotora, który wykonał kilka telefonów i poinformował mnie, że osoba z kluczem dezaktywacyjnym jest w drodze.
Wiedziałam, że może to trochę potrwać, więc wróciłam do sali i włączyłam muzykę, żeby umilić sobie jakoś czas i nie zasnąć w trakcie oczekiwania na pomoc.
Ochroniarz zjawił się kilka godzin później i wypuścił mnie ze szklanego więzienia.
Narodził się jednak problem.
Tego dnia nie jeździły autobusy nocne, a ostatni przewoźnik już odjechał. Nie miałam jak wrócić do domu, nie licząc taksówek, które ogołociłyby mój portfel.
Skontaktowałam się z kimś mieszkającym w mieście i spytałam o możliwość przenocowania mnie. Usłyszałam, że nie będzie z tym problemu, ale jako, że trwało Halloween, nikogo nie było obecnie w domu. Zostałam zaproszona na imprezę plenerową w kostiumach.
Brak przebrania nie stanowił problemu. W końcu miałam ze sobą fartuch.
Kilka kropli gliceryny, wody i czerwonego barwnika spożywczego, który dorwałam w sklepie całodobowym i zostałam lekarzem psychopatą, ubrudzonym sztuczną krwią.
Cacy.
Do mojej tymczasowej noclegowni trafiłam właściwie nad ranem. Przywitał mnie syn Szatana (gdyż nocowałam u jego właścicielki) i postanowił towarzyszyć mi przez kolejnych kilka godzin. Zdrzemnęłam się na dwie godzinki w oczekiwaniu na miejski środek transportu, wtulona w psa, który ewidentnie mnie jeszcze nie zapomniał i postanowił zająć strategiczne miejsce na mojej klatce piersiowej.
Kiedy słońce postanowiło ruszyć swój leniwy tyłek i zaszczycić świat kilkoma promieniami światła, zabrałam smycz, uprowadziłam psa i wyszłam z nim na prawie dwugodzinny spacer, zamykając wcześniej mieszkanie.
Wróciłam, znienawidziłam poranny mróz i odstawiłam władcę mroku do domu, po czym ruszyłam na poszukiwania przystanku autobusowego.
Wróciłam do domu i kiedy przywitał mnie beżowy puchatek, uznałam, że równie dobrze mogę iść na kolejny dwugodzinny spacer.
Tym sposobem wyjechałam do laboratorium na kilka godzin, a do domu trafiłam ostatecznie koło dziesiątej rano dnia nastepnego.
Nieoczekiwane i spontaniczne sytuacje piszą moje życie dużo bardziej niż bym przypuszczała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz