Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 2 listopada 2019

Halloween i laboratorium

Szczerze mówiąc, nie miałam żadnych planów na Halloween. Zamierzałam posiedzieć trochę nad projektem w laboratorium, iść do domu i resztę wieczoru spędzić przy odmóżdżającym serialu na Netflix.

Jeśli jednak chodzi o mój plan, to pojęcie "trochę" jest bardzo względne.
Niektórzy słysząc "laboratorium" wyobrażają sobie "Breaking Bad", "Laboratorium Dextera", albo inne "Kości". Kolorowe mieszanki, wybuchy, niekontrolowane awarie, żywy ogień płonący na zielono - takie rzeczy.
Prawda jest jednak taka, że przez większość czasu w laboratorium przyglądam się jak woda przecieka przez membranę i po trzech godzinach kapania mogę przeprowadzić na niej testy SPE, czy zmierzyć absorbancję. Nie jest to ani widowiskowe, ani specjalnie wciągające.



Swoje jednak zrobić trzeba, więc w laboratorium znalazłam się rano, przygotowałam próbki, które musiały odsiedzieć trzy godziny, wróciłam do domu, żeby wyprowadzić psa na spacer i w sumie musiałam się zbierać z powrotem. 
Mijały minuty, mijały godziny, a świat za oknem zaczynał robić się coraz ciemniejszy. Światła w budynku ustawione są na czujnik ruchu, więc jasno było tylko w odwiedzanych przeze mnie pomieszczeniach i na górze, gdzie pracowała jeszcze druga osoba. Ta druga osoba miała odebrać ode mnie klucze i poczekać aż skończę, żeby móc uruchomić alarm w całym budynku.
Taki był przynajmniej plan.

W wyniku roztargnienia tej osoby i ogólnego przemęczenia, oraz faktu, że siedziałyśmy na różnych piętrach i nie widziałyśmy się przez większość czasu, przekazała ona ochroniarzowi, że wszyscy opuścili budynek i poszła do domu. Mężczyzna oczywiście przeszedł się po korytarzach, ale kiedy zobaczył zgaszone światła i informację w bazie, że wszystkie drzwi są zamknięte szyfrowo (niektóre zamykają się automatycznie i do ich otwarcia za każdym razem wymagane jest wpisanie pinu - tak jak to było u mnie), odpuścił sprawdzanie ponad trzystu pokoi pojedynczo, zabrał swoje rzeczy, opuścił budynek i uruchomił alarm.

Godzinę później skończyłam swoje testy, posprzątałam laboratorium, umyłam kolby i opuściłam salę, dzierżąc w dłoni klucze. Weszłam piętro wyżej i skierowałam się do miejsca, gdzie miałam się zgłosić. Zdziwiło mnie, że czujniki nie wykrywały mojego ruchu i musiałam iść praktycznie na oślep, ale pomyślałam, że są to procedury awaryjne, które uruchamiają się automatycznie po konkretnej godzinie. Było już dobrze po osiemnastej i byłam zbyt zmęczona, żeby się nad tym głębiej zastanawiać.


Sala była pusta.
Doszłam do wniosku, że kobieta musiała skończyć wcześniej i nie chcąc na mnie czekać, zostawiła wszystko u portiera, który pełnił też funkcję ochroniarza.
Zeszłam więc na dół, w dalszym ciągu błądząc w ciemnościach.
Budka monitorowa była pusta. Obeszłam budynek piętro po piętrze, zaglądając do prawie każdego pokoju i nie znalazłam żywej duszy. Podeszłam do drzwi wyjściowych i ujrzałam na nich komunikat o zabezpieczeniu szyfrowym.
Dotarło do mnie, że zostałam zamknięta w laboratorium i byłam sama w budynku. Nie chcąc uruchamiać alarmu i tłumaczyć służbom interwencyjnym co się stało, zadzwoniłam do promotora, który wykonał kilka telefonów i poinformował mnie, że osoba z kluczem dezaktywacyjnym jest w drodze.
Wiedziałam, że może to trochę potrwać, więc wróciłam do sali i włączyłam muzykę, żeby umilić sobie jakoś czas i nie zasnąć w trakcie oczekiwania na pomoc.
Ochroniarz zjawił się kilka godzin później i wypuścił mnie ze szklanego więzienia. 
Narodził się jednak problem. 
Tego dnia nie jeździły autobusy nocne, a ostatni przewoźnik już odjechał. Nie miałam jak wrócić do domu, nie licząc taksówek, które ogołociłyby mój portfel.
Skontaktowałam się z kimś mieszkającym w mieście i spytałam o możliwość przenocowania mnie. Usłyszałam, że nie będzie z tym problemu, ale jako, że trwało Halloween, nikogo nie było obecnie w domu. Zostałam zaproszona na imprezę plenerową w kostiumach.
Brak przebrania nie stanowił problemu. W końcu miałam ze sobą fartuch.
Kilka kropli gliceryny, wody i czerwonego barwnika spożywczego, który dorwałam w sklepie całodobowym i zostałam lekarzem psychopatą, ubrudzonym sztuczną krwią.
Cacy.



Pochodziliśmy po mieście, spotkaliśmy gang Kubusia Puchatka, z Pikachu na czele, napełniliśmy żołądek mieszanką jedzenia, którą czuję w sobie do tej pory i zebraliśmy się większą grupą w mieszkaniu osoby, której wcześniej nie znałam, a która okazała się kolejną na liście "najlepszych ludzi z jakimi kiedykolwiek miałam kontakt" i razem z Arlekinem, Jokerem, zjawą w kiecy i trupem z hiszpańską czaszką, ruszyliśmy w miasto ponownie.

Do mojej tymczasowej noclegowni trafiłam właściwie nad ranem. Przywitał mnie syn Szatana (gdyż nocowałam u jego właścicielki) i postanowił towarzyszyć mi przez kolejnych kilka godzin. Zdrzemnęłam się na dwie godzinki w oczekiwaniu na miejski środek transportu, wtulona w psa, który ewidentnie mnie jeszcze nie zapomniał i postanowił zająć strategiczne miejsce na mojej klatce piersiowej.


Kiedy słońce postanowiło ruszyć swój leniwy tyłek i zaszczycić świat kilkoma promieniami światła, zabrałam smycz, uprowadziłam psa i wyszłam z nim na prawie dwugodzinny spacer, zamykając wcześniej mieszkanie. 
Wróciłam, znienawidziłam poranny mróz i odstawiłam władcę mroku do domu, po czym ruszyłam na poszukiwania przystanku autobusowego.

Wróciłam do domu i kiedy przywitał mnie beżowy puchatek, uznałam, że równie dobrze mogę iść na kolejny dwugodzinny spacer.

Tym sposobem wyjechałam do laboratorium na kilka godzin, a do domu trafiłam ostatecznie koło dziesiątej rano dnia nastepnego.

Nieoczekiwane i spontaniczne sytuacje piszą moje życie dużo bardziej niż bym przypuszczała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz