Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 26 listopada 2019

Bananowa szynka bez litości i ponad trzydzieści kilo dragów

Od kilku dni nie sypiam (tu powinna być kropka) w swoim domu. Technicznie rzecz biorąc, powinnam użyć sformułowania "od kilku dni bywam w swoim domu tylko, by zająć się szczurami", ponieważ od dłuższego czasu pojęcie snu jest mi obce. Schemat wygląda tak, że kiedy wstaje słońce, biorę psa i odprowadzam go do domu, po czym maszeruję na przystanek, jadę na uczelnię, tam staram się nie stracić poczytalności i wiary w studia, wracam, czyszczę klatkę, uzupełniam zapasy wody i jedzenia, urządzam wybieg, każdy ogon dostaje orzecha na dobranoc i wędruje za kraty, podczas kiedy ja zabieram psa, jego leki i karmę, kilka moich drobiazgów, oraz przypadkowo wylosowaną rzecz z lodówki i idę na przystanek, by stamtąd udać się do siedziby, w której spędzam czas aż do rana, kiedy to zabawa zaczyna się od nowa.

A po co to, a dlaczego, a skąd takie innowacyjne pomysły?

Do domu mego zjechało trzech jeźdźców apokalipsy w jednej osobie. Wiem, że oryginalnie zawsze jest czterech, ale do mnie zajechało trzech, więc jeden pewnie zabłądził pod Wąchockiem. Może go konno na autostradę nie chcieli wpuścić, nie wiem.
W każdym razie król whishy z colą, cesarz bojlera o przepustowości silnika Ursusa, gromowładny po fasoli bretońskiej, władca sztormów i fal po piwie, Mojżesz Morza Czerwonego jak mu żylaki strzelą i mój osobisty stwórca zawitał w me progi, razem ze swymi jeźdźcami - szowinizmem, rasizmem i homofobią. Cynizm pewnie dalej krąży gdzieś w okolicach Grzybowej Góry, ale nie ma co się łudzić, pewnie wkrótce dołączy do swych braci.
W wolnym tłumaczeniu - ojciec mój przyjechał w odwiedziny, co robi kilka razy w roku i skutkuje to moją eksmisją z własnego łóżka we własnym pokoju na niewłasną kanapę w niewłasnym pokoju. Ojciec na kanapie nie śpi, gdyż po pierwsze - żona jego obecna zazdrosna jest o ex-żonę i nie zezwala na sypianie w tym samym pokoju (po rozwodzie są już przeszło 16 lat, ale co tam, zwierzyny trzeba bronić, jak już się ją złowiło), po drugie - bolą krzyże, bolą nogi, boli głowa, boli szyja i z tego co nie boli, to zostaje tylko lewa dziurka w nosie i najmniejszy paznokieć prawej ręki. Przymusowe przeniesienie dostaję jednak nie tylko ja. Kołysanki grane poidełkiem, połączone z perkusją na miskach i wokalem szczurzych braci trafiają tylko w wyrafinowane gusta, więc klatka również wędruje na czas snu przybysza do sąsiedniego pomieszczenia.

Zdecydowałam, że mam obecnie zbyt wiele na głowie i nie są mi potrzebne kąśliwe uwagi, czy dywagacje mojego rodziciela nad słusznością elektrowstrząsów jako terapii dla osób wolących przedstawicieli tej samej płci, jak i jego zażalenia do "tych imigrantów, co fuszerkę odwalają i pracę odbierają, do tego skóra ich w kolorze Nutelli", gdzie on sam imigrantem będąc, pracuje za granicą i odbiera pracę miejscowym (hipokryzja poszła zrobić sobie herbatę), więc wykonałam szybki telefon, celem zapewnienia sobie noclegu w (cenionym przeze mnie) spokoju psychicznym.
Po haśle "ojciec", druga strona zapewniła mnie, że mogę zostać tak długo, jak tylko potrzebuję, co dotyczyło również mojego psa. Zabrałam więc torbę, zapas Morfiny (31 kg) i oświadczyłam, że nocuję u Damiana, co mojemu ojcu nie powiedziało niczego, a mojej mamie podsunęło zapewne myśl o treści: "cóż za piękna ironia".

Leżę więc teraz na nieswojej kanapie, w nieswoim domu, lecz sytuacja jest dla mnie lepsza, niż gdybym leżała na swoim i w swoim. Tuż obok kawałek chrapiącego kłaka, co ucieka przez sen przed czymś strasznym, przebierając w powietrzu łapami. Może ją goni ten ostatni jeździec, albo ojciec po grochówce. Też bym uciekała. Tlen jest nieodzownym elementem życia. 
W dłoni trzymam notatki i usiłuję skupić się na słowach w nich zawartych. Polieterosulfon, dimetyloaminoazobenzenosulfonian sodu, heksametylenotriperoksydiamina, dimetyloamidocyjanidofosforan etylu... przysięgam, że kiedyś wypowiem te nazwy głośno i przypadkiem otworzę wrota piekieł, albo jakieś tajne przejście do świata demonów.
Kątem oka widzę jak po kuchennym blacie maszeruje z gracją Mercy - czarna kotka właściciela domu. Pożeracz dusz i dręczyciel aniołów, zamknięty w uroczej, puchatej powłoce niewinności. Kot zatrzymuje się, węszy w powietrzu, zmienia kształt źrenic i namierza szynkę, zamkniętą w hermetycznym opakowaniu, leżącą tuż obok. Mercy zwija się w chlebek obok znaleziska i kontempluje. Może usiłuje wydobyć wędlinę z opakowania siłą woli, a może czeka aż szynka sama opuści folię. Tego nie wiem. Do medytującej kotki dołącza jej przybrana siostra - Banana i również umieszczając swoje łapki pod powłoką z futra i tłuszczyku, sadowi się przy opakowaniu. Teraz w biedną sopocką wpatrują się już dwaj głodni wysłannicy Lucyfera i paraliżują ją spojrzeniem swych żółtych oczu. Wygląda to jak składanie ofiary Szatanowi i czekam aż wokół kotów zapłonie pentagram z ognia. Nic takiego się jednak nie wydarza. Zamiast tego Bananowa traci cierpliwość i miauczy, usiłując wezwać swój mobilny, dwunożny otwieracz do puszek. Niewolnik jest jednak poza zasięgiem, więc wbrew zasadzie "nie wolno brać niczego z blatu, dopóki człowiek sam tego nie da", kotka podnosi się i naciska łapką na folię. Miękkie podusie zapadają się w jeszcze miększej zawartości, ale opakowanie nie chce ustąpić. Do walki dołącza teraz druga łapka i obie kończyny siostry. Koty ugniatają szynkę jak poduszkę przed snem, ale oporny plastik nie ma zamiaru się poddać. Nana wydobywa z siebie ostatni żałosny krzyk ostrzegawczy i nie widząc nadchodzącego z odsieczą człowieka, zaczyna miotać głową jak heavy metalowiec na koncercie Behemotha. Szykuje się pełne opętanie. Nawet Mercy rozgląda się niepewnie dookoła. Bananka wpada w szał. Furia wylewa się z jej małego ciałka przez łapy, które uderzają rytmicznie w opakowanie z wędlinami, przy akompaniamencie wyzwisk w kocim języku, kierowanych do równiutko pokrojonych plasterków. Paczka z sopocką fruwa po blacie jak mały statek kosmiczny, potrącana przez niezrównoważoną bestię, której cierpliwość skończyła się tam, gdzie zaczęło się burczenie w brzuszku.
*pac* Wędlina ląduje w zlewie *pac* jest już przy desce do krojenia *pac* *pac* wraca na pozycję wyjściową *pac* *pac* *pac* *pac*. Ogromne pokłady frustracji nagromadzone w tak małym zwierzątku wydostają się z niego w przeciągłych jękach nienawiści. Scena przypomina erupcję wulkanu, albo taniec śmierci z wojną. Mercy, ze wzrokiem utkwionym w wędlinie, śledzi poczynania siostry, zerkając co chwila na drzwi, z których może wyłonić się niezadowolony właściciel.
Nagle banana przestaje. W jej oczach widzę przekroczone granice i chęć podjęcia decyzji ostatecznej. Z kocich łap wysuwają się pazury. Ostre haczyki już mają zanurzyć się w folii, która jest jedyną barierą między kotami, a ich szczęściem, kiedy puchata furia zauważa mnie, siedzącą z zeszytem na kanapie. Mój wzrok natrafia na jej wzrok i jestem niemal w stanie ujrzeć procesy myślowe małego huraganu. Za późno na udawanie niewiniątka. Co miało zostać zobaczone, już zostało zobaczone. Banana chowa pazury, nie spuszczając ze mnie swoich wielkich, błyszczących oczu i nie patrząc na obiekt pożądania, przesuwa go powoli po blacie za pomocą łapy. Widzę co robi, ale kotka myśli chyba, że dopóki nie mrugnie, będę pogrążona w hipnozie i zdąży w tym czasie pozbyć się dowodów zbrodni. Jej świdrujące spojrzenie opuszcza na chwilę me oblicze i przenosi się na psa, wierzgającego we śnie na podłodze. Łapa w tym czasie dalej wędruje z szynką po blacie i zbliża się do urwiska.
Nie wiem czy w głowie owocowej zrodził się pomysł, czy jest to działanie czysto złośliwe, ale wędlina z plaśnięciem spada na podłogę, co budzi ścigającą się z przeznaczeniem Morfinę. Pies spogląda na mnie z wyrzutem i ziewa przeciągle, po czym namierza powód swojej pobudki i rusza w stronę sopockiej.
W oczach kotów widzę iskrę nadziei. Jeśli pies otworzy opakowanie, to nie będzie to ich wina. Wszystko spadnie na Morfinę, a szynkę jej się odbierze w ramach walki z otyłością. Łapki czyste, brzuszki pełne, plan idealny.
Morfina podchodzi do opakowania, wącha je i rzuca mi spojrzenie pełne dezorientacji.
Co zrobić? Czemu to leży na ziemi? Jedzenie nie powinno leżeć na ziemi. Nie wolno jeść, wolno tylko wąchać. Wolno też patrzeć, ale jak się za długo patrzy, to chce się zjeść, a zjeść nie wolno. Tyle pytań, tak mało szynki.
- No przynieś Morfi - mówię do słonika w futrze i Morfina łapiąc pakunek w pysk, zmierza powoli w moją stronę. Pies niechętnie oddaje mi szynkę w folii, którą obmywam z paprochów i zwierzęcej śliny, a następnie wkładam do lodówki, skąd jej prawowity właściciel wyciągnie ją gdy nadejdzie jej czas.
Koty obdarowują mnie spojrzeniem pełnym nienawiści, ale prawdziwą pogardę zbiera Morfina, która oficjalnie zostaje zdrajcą stanu i wrogiem publicznym numer jeden.
Te puchatki już nigdy więcej nie zaufają psu. Mogło być tak pięknie. Mogły mieć obopólną umowę, ale nie - pies postanowił wchodzić w konszachty z człowiekiem. Hańba to. Najniższe zagranie z możliwych.
Do mieszkania wchodzi Damian i kładąc na blacie torbę z zakupami, w której mini pantery zaczynają już nurkować, pyta:
- A gdzie ta szynka, co tu leżała?
- Schowałam do lodówki, bo dziewczyny zrobiły z niej worek treningowy.
- Znowu molestowałyście szynkę? - pyta koty właściciel, jednak one łowią już coś między porem, a bułkami.
- Otworzyły ją kiedyś? - pytam - Dzisiaj były dość blisko, ale się zorientowały, że nie są same.
- Szynkę nie, ale kiedyś otwarły ketchup. Jak wróciłem, to nie wiedziałem czy najpierw wzywać pogotowie, czy weterynarza, bo byłem świadomy, że tyle krwi nie mogło wypłynąć z dwóch kotów. Byłem pewny, że doszło do morderstwa z ich udziałem, a w łazience znajdę trupa.
- Nieźle - odpowiadam, przypominając sobie dzień, w którym wrzuciłam szczurom truskawki do klatki.
- Tosty? - pyta Damian, zdejmując futrzaki z blatu.
- A chętnie - mówię, pamiętając mój zawał, kiedy zobaczyłam gryzonie ozdobione wojenną czerwienią, która zdominowała również znaczną część klatki i wyposażenia.
Flashbacki z Wietnamu nigdy mnie nie opuszczą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz