Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 25 grudnia 2018

Najgorszy i najlepszy prezent świąteczny

Gotowi na świąteczną opowieść i jednocześnie wspomnienia z mojego dzieciństwa?
To siadać, papucie na nogi, kakałko w dłoń i zaczynamy.

Mała, pulchna, okrągła ja była chłopczycą. Był to fakt dobrze znany i nie wymagał dokładnych obserwacji. Uwielbiałam bawić się z moimi kuzynami w wojnę na żołnierzyki, wyścigi samochodzikami, czy grać w pierwsze Mortal Kombat. Nie cierpiałam natomiast różu, ubieranek, czy zabawy w dom. Szczególnym rodzajem nienawiści darzyłam lalki. Bałam się wszelkiego rodzaju ludzkiej imitacji z plastiku, nieważne czy była to Barbie, czy lalka niemowlęca. Wszystkie bez wyjątku powodowały u mnie atak paniki i nocne koszmary. Miałam wrażenie, że obserwują każdy mój ruch, jak nic chcą mojej duszy i tylko czekają na moment, w którym się od nich odwrócę, żeby wymordować mi pół rodziny.
Brzmi problematycznie, ja wiem, ale dzieci są dziwne. Nie miałam natomiast problemu z żołnierzykami, małymi kowbojami, czy innymi figurkami akcji. Uważałam najwidoczniej, że facetowi w moro czy kowbojskim kapeluszu można zaufać.
Mam bardzo dużą rodzinę, więc na Wigilię w trzech małych pokojach musiało się często pomieścić około 40 osób, z czego połowę stanowiły dzieci. Były kolędy, była kolacja, a po kolacji oczywiście prezenty. Zazwyczaj zaraz po skończeniu posiłku znikał jeden członek rodziny, pojawiał się Mikołaj, po czym znikał Mikołaj i wracał zaginiony członek rodziny. Czysta magia. Biegło się wtedy do odnalezionego wujka, co to niemądry przegapił Mikołaja, bo wyszedł na papierosa. Mikołaja w czerwonym stroju, z białą brodą i wypchanym workiem. Mikołaja, który był trochę podobny do wujka i miał takie same skarpetki. Najwidoczniej kupowali w tym samym sklepie.
Pamiętam Wigilię, w której "Mikołaj się rozchorował" i to członkowie rodziny wręczali nam prezenty. Jak dla mnie bez różnicy. Tego czerwonego gnoma bało się czterech moich kuzynów i za każdym razem, kiedy tylko przekraczał próg domu, zanosili się oni histerycznym płaczem. Poza tym Mikołaj wymagał śpiewania kolęd i mówienia wierszyków, a ciotki i wujkowie nie. Prezenty były, więc wszystko się zgadzało.
Od mojej bogatej ciotki dostałam wtedy wielkie pudło, którego nie byłam w stanie sama unieść. Byłam tak podekscytowana, że skakałam wokół niego, próbując dostać się do środka dobre piętnaście minut. 
W środku były dwie lalki i wózek dla bliźniaków. Nie jakieś tam zwykłe lalki, tylko jedne z tych drogich, które po wypiciu butelki siusiały do pieluszki. Do tego dołączony był komplet ubranek. Marzenie każdej małej dziewczynki. Każdej, tylko nie mnie. To oczywiście nie była wina cioci, widziała mnie raz do roku i nie miała pojęcia o moich zainteresowaniach i lękach, a przecież każda dziewczynka marzy o lalkach. Jako, że byłam wdzięcznym dzieckiem i nie cierpiałam sprawiać nikomu zawodu czy przykrości podziękowałam ładnie, przytuliłam ciocię i poszłam bawić się lalkami, które na pewno knuły już jak wyrżnąć niepostrzeżenie w pień wszystkich obecnych przy Wigilijnym stole ludzi. Dostałam też wtedy od mamy mały zestaw Dzikiego Zachodu, w którym byli maluteńcy kowboje z taniego plastiku i wóz z końmi. Najlepszy prezent jaki mogłam dostać i podejrzewam, że kosztował jakieś 30 razy mniej niż prezent od cioci.
Tak się dobrze składało, że mój młodszy o dwa lata kuzyn uwielbiał lalki. Kochał je przebierać, karmić i kołysać. Kiedy zobaczył wózek z bliźniakami w jego oczach ujrzałam gwiazdki i wiedziałam już, że nastąpi bardzo korzystna dla mnie wymiana. Tym sposobem rano, kiedy wszyscy goście opuścili babciny dom, w którym odbywało się całe zamieszanie, ja przejęłam sterowane na pilota auto-ciężarówkę, a mój kuzyn wózek, lalki i całe zaopatrzenie do nich. Każdy był zadowolony z transakcji, a rodzice nie protestowali, bo doskonale wiedzieli, że nie mogą zabrać tych małych potworków razem ze mną do domu, ponieważ na jednej sesji z psychologiem się wtedy nie skończy. Mama mojego kuzyna nie była co prawda zachwycona z upodobań swojego syna, ale drugi lubował się w rozrywaniu wszystkiego na strzępy, więc bilans był wyrównany.
Lalki i wózek były najgorszym prezentem, jaki pamiętam. Głównie ze względu na moją fobię i paniczny lęk przed tego typu zabawkami. Chęci cioci były dobre i koniec końców wymieniłam się na coś co sprawiało mi wiele radości kilka kolejnych lat, wiec nie było powodu do rozpaczy.
Teraz porozmawiamy o najlepszym prezencie jaki pamiętam, a który dostałam dokładnie rok po wpadce ciotki.
Był to domek dla lalek, który wręczyła mi moja babcia (nie było śniegu, więc Mikołaj nie miał jak wylądować i przekazał to naszym rodzicom, żebyśmy się nie martwili). Zrobiła to głównie dlatego, że chciała mnie trochę udziewczęcyć... udziewczynnić?... udziew... sprawić żebym była bardziej dziewczęca. Chyba liczyła, że przekonam się jednak do lalek. Niechcący sprawiła mi dokładnie taki prezent jaki chciałam. Domek miał wszystko, był wielki, miał balkon i mnóstwo pokoi, które można było zmieniać dzięki wyciąganym ścianom i podłogom (pomalowane z dwóch stron kartoniki). Był perfekcyjny. Bawiłam się nim godzinami i nigdy mi się nie nudził. Co więcej kilka miesięcy później dostałam do niego zestaw mebelków i maluteńkich filiżanek, co sprawiło, że byłam najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi.
Pewnie myślicie "ale zaraz, po co domek, skoro nie ma lalek, to nie ma sensu".
A kto powiedział, że domek dla lalek ma być akurat dla lalek? Mieszkali w nim moi kowboje i żołnierzyki, a za sąsiadów mieli misie i małe plastikowe zwierzaczki. Kombinacji scenariuszy, jakie wymyślałam bawiąc się taką różnorodną rodzinką było bez liku i czekały mnie przy tym długie godziny świetnej zabawy.
Moja babcia wyglądała na zaniepokojoną za każdym razem, kiedy zaglądała do domku, a ja opowiadałam jej że Generał Antoni wraz z Kowbojem Stasiem odpoczywają, bo mieli w nocy pilne wyzwanie do tyranozaura, który wyjadł wszystko z lodówki i zrobił w kuchni straszny bałagan, który nie spodobał się tygrysowi Paskowi i goniąc go zahaczył ogonem o meble i wszystko się wysypało, więc koń Stefan i zebra Luzia musieli wszystko pozbierać i w ogóle było straszne zamieszanie.
Zupełnie nie wiem o co babci chodziło, ale chyba dotarło do niej wtedy że całkiem normalna nie będę nigdy, więc skoro się grzecznie bawię, to niech się bawię, chociaż jej wizja tego wyglądała trochę inaczej.
Nie wiem co stało się z domkiem, ale te figurki mam do dziś. Bawiłam się nimi ja, moi kuzyni, później moja siostra i kolejni kuzyni i chociaż większość się pogubiła lub zniszczyła, zachowałam te, które przetrwały, ponieważ jestem strasznie sentymentalna i mam problem z gromadzeniem rzeczy.
No właśnie, ale gdzie właściwie jest ten domek? Bardzo o niego dbałam, podczas przeprowadzki najpierw odmówiłam jego demontażu, a po kilkugodzinnych przekonywaniach, kiedy w końcu zgodziłam się go na chwilę rozebrać na części, żeby łatwiej było go przewieźć zażądałam, żeby jechał ze mną. Był zbyt cenny żeby go stracić, to była najważniejsza rzecz w całym moim pokoju.
Jestem pewna, że wciąż leży gdzieś w piwnicy.
Na pewno jest w piwnicy.
Trzeba to sprawdzić.
Domku, nadchodzę!

A poniżej zdjęcie części domkowej rodzinki. Mam ich setki w wielkim worku i chyba czekają na swój czas (Tyranozaur stoi z tyłu, bo nie lubi się z żyrafą Elą, mieli kiedyś konflikt przy szafce z ciastkami).


1 komentarz: