Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 27 grudnia 2018

Babcine metody wychowawcze

Moja babcia była mistrzem powodowania u dzieci traumy i stanów lękowych, niezależnie czy robiła to celowo, czy nie (jak w przypadku "Gęsiej skórki").
Jak już wspominałam wcześniej, ta kobieta miała pod opieką dzieci właściwie przez cały czas. Kiedy liczba jej wnucząt ograniczała się do trzech, wcale nie było lżej niż gdy pojawiło się ich siedem.
Byłam najstarsza i razem z moimi dwoma kuzynami (rodzeństwem) tworzyliśmy trio nieposkromionej energii, z którą nie każdy był w stanie sobie poradzić. Ja byłam określana, jako ninja odkrywca. Na co dzień cichy i spokojny, ale znajdujący przedmioty, które nie powinny znaleźć się w posiadaniu dzieci. Babciny dom był jaskinią, która tylko czekała na odnalezienie w niej skarbów. Mój młodszy o dwa lata kuzyn był szalonym eksperymentatorem, którego pomysły przechodziły pojęcie najtęższych głów tego świata, natomiast najmłodszy był demolką w pigułce. Nie było na świecie rzeczy, której ten młody człowiek nie potrafiłby rozebrać na części pierwsze niezależnie od tego, czy był to kawałek papieru, czy rosyjska łódź podwodna.
Była więc ta, która znajdowała niebezpieczne przedmioty, ten który miał plan co do niebezpiecznych przedmiotów i ten, który rozrywał te niebezpieczne przedmioty. Morderczy pakiet, z którym musiała sobie radzić starsza kobieta.
Jako, że byłam najstarsza ciążyła na mnie odpowiedzialność za młodszych kuzynów. W praktyce oznaczało to, że byłam wyrocznią. Ode mnie zależało, czy jakiś niebezpieczny pomysł zostanie zaakceptowany pomimo ryzyka poniesienia za to kary, czy raczej zostanie od odrzucony, bo gra nie była warta świeczki. Kuzyni akceptowali taki stan rzeczy, jako że za przywilejami szły też konsekwencje i jeśli przychodziło do kar, w większości musiałam brać wszystko na siebie.
Mieliśmy więc gang młodocianych przestępców. Dziewczęcą kluchę i dwa mniejsze gremliny. Trzymaliśmy się razem i jeśli się czegoś wypieraliśmy, to szliśmy w zaparte aż do końca. Nawet najmłodszy nie kablował. Kablowanie było najgorszą zbrodnią jakiej można było się w tamtym czasie dopuścić. Kiedy spotykaliśmy inne gangi pięciolatków (zazwyczaj stworzone z samych chłopców), a one odmawiały zabawy z nami, ponieważ "z dziewczynami się nie zadawali", zazwyczaj kilka strzałów z procy przekonywało ich do tego, że jestem równoprawnym członkiem stowarzyszenia i potrafię grać w piłkę, czy wspinać się na drzewa równie dobrze jak oni. Byłam kluchą, ale dość szybką i zręczną. Jeśli ktoś dalej opierał się tej logice, spuszczaliśmy ze smyczy najmłodszego, który w zwyczaju miał gryźć bez uprzedzenia. Był jak małe, dzikie zwierzątko, które kiedy tylko zobaczyło gołą rękę było gotowe by na niej zawisnąć.
Jeśli ja nie mogłam się bawić, nie bawił się nikt, a grupa antagonistyczna była przeganiana młodszym gryzakiem i kulkami jarzębiny.
Po jakimś czasie dzieciaki wiedziały już, że z tej tłustej się nie nabijamy, bo to małe gryzie i należy bawić się z całą trójką, niezależnie od podziałów płci. Tych pogryzionych było niewielu, ponieważ z większością dogadywaliśmy się doskonale, ale kiedy już się zdarzali omijali nas szerokim łukiem przez kilka następnych miesięcy. Kiedy naszej tajnej broni wypadły mleczaki, stracił on swoje kąsające właściwości i musieliśmy radzić sobie bronią biologiczną, jaką stanowiła psia kupa nabita na patyk. Sprawdzała się równie dobrze i miała dużo większy zasięg niż mały dzikusek.
W domu czasem bawiliśmy się spokojnie, a czasem mniej, jak to małe dzieci. Lubiliśmy naginać pewne zasady i sprawdzać "co się stanie, jeśli". To były eksperymenty i były konieczne dla naszego rozwoju, ale nikt w tamtym czasie nie zdawał się tego rozumieć.
W babcinym mieszkaniu obowiązywało kilka zasad. Nie wolno było skakać po meblach, ani po podłodze, ponieważ z materacy wyskakiwały sprężyny, a nasza podłoga stanowiła sufit osoby mieszkającej pod spodem. Sufit, który trząsł się kiedy traktowaliśmy go jak trampolinę nie cieszył sąsiadów, więc na hopsanie był dożywotni szlaban. Nie wolno nam było bawić się blisko drzwi, ponieważ babcia czasem zapominała ich zamykać i bała się, że ktoś może nas przez nie porwać. Tej zasady nie rozumieliśmy, a ciężko respektować coś czego się nie rozumie, więc żeby zmotywować nas do posłuszeństwa został wymyślony Babok. Babok był wielkim stworem, mieszkającym w ciemnym korytarzu, który porywał i zjadał małe dzieci. Nikt nigdy go nie widział, ale woleliśmy nie ryzykować, jako że korytarz był naprawdę długi i ciemny.
Kiedy nieco podrośliśmy i Babok przestał już na nas działać, na scenę straży drzwi zewnętrznych wszedł sąsiad z góry - Pan W.
Pan W. był człowiekiem, który wychodził z domu bardzo rzadko, a kiedy już wychodził to dzieci unikały go jak ognia. Działo się tak głównie przez jego aparycję. Człowiek miał pełno blizn na całej twarzy i dziurę w gardle przez raka krtani, więc nikt go nie rozumiał.
Babcia naopowiadała nam, że Pan W. zabiera niegrzeczne dzieci i wywozi je na swoją działkę, gdzie przywiązuje je do łańcucha i tam trzyma aż nie urosną. To podziałało na naszą wyobraźnię dużo bardziej niż Babok. Sąsiad istniał, każdy go kiedyś widział, poza tym mieszkał tuż nad nami, więc nie warto było ryzykować jego gniewu. Za każdym razem, kiedy zaczynaliśmy harcować nieco zbyt głośno wystarczyło rzucić nazwisko sąsiada i momentalnie stawało się cicho. Najbardziej bał się najmłodszy kuzyn, który po pewnym czasie sam nas uciszał i upominał. Nikt nie chciał trafić na łańcuch na działce. 
Babcia uświadomiła sąsiada, że służy jej jako straszak, kiedy wnuki rozrabiają, a ten mało że nie miał nic przeciwko, to jeszcze dołączył się do tego pomysłu. Chyba uciekające przed nim w popłochu dzieci w jakiś sposób sprawiały mu radość. Mijając sąsiada na klatce schodowej, czy na podwórku, kłanialiśmy się ładnie, mówiliśmy zbiorowe "dzień dobry", braliśmy sparaliżowanego, najmłodszego gnoma pod pachę i truchcikiem udawaliśmy się do piaskownicy, by tam "grzecznie i cichutko się bawić".
Kiedy staliśmy się nieco więksi i odkryliśmy, że możemy z łatwością przegonić starszego człowieka z góry, jego terror się skończył. Babcia musiała więc wymyślić coś nowego.
Żeby uchronić nas przed wybieraniem się późnymi wieczorami poza teren, z którego mogła obserwować nas z okna (mieliśmy w zwyczaju przechadzać się po okolicznym cmentarzu, tak dla klimatu), wzięła nas na dywanik i opowiedziała historię, która sprawiła, że baliśmy się wychodzić na zewnątrz przez dobre kilka miesięcy, a czujność zachowaliśmy już na zawsze.
Historia brzmiała mniej więcej tak:
" Dawno temu żyła sobie kobieta, która miała dziecko. To dziecko było nieposłuszne i często chodziło w zabronione miejsca. Matka strasznie się o nie martwiła, ale mimo tego dziecko jej nie słuchało. Pewnego dnia maluch zaginął. Szukano go wszędzie, ale nigdy nie odnaleziono. Kobieta wpadła w rozpacz. Przestała jeść, pić i spać. Całymi dniami i nocami szukała swojego dziecka, aż sama umarła z wyczerpania. Jej determinacja była jednak tak silna, że śmierć nie miała z nią szans. Mimo, że minęły już wieki, kobieta ciągle snuje się po ulicach w szczątkach ubrań i dołach w miejscu dawnych oczu i ust, pytając przechodniów czy widzieli jej dziecko. Jeśli ktoś odpowie, że nie, kobieta zabija go, a jego ciało wrzuca do rzeki. Jeśli odpowie jej tak dziecko, porywa je i wychowuje jak swoje. To co należy zrobić, jeśli kiedykolwiek się ją spotka, to milczeć i wskazać jej palcem drogę w dowolnym kierunku. Kiedy się tam uda, trzeba uciekać, zanim zorientuje się że została oszukana i wróci po ofiarę.
Spotykają ją jednak tylko dzieci, które za bardzo oddaliły się od domu. Te które trzymają się blisko, są całkowicie bezpieczne."
Początkowo łyknęliśmy to jak młode pelikany, ale kiedy zaczęliśmy o tym dyskutować, doszliśmy zgodnie do wniosku że to kolejny straszak pokroju Baboka, czy Pana W. i postanowiliśmy nie dać się omamić.
Nie chcieliśmy martwić babci, ale mieliśmy własne sprawy dwa bloki dalej, albo na cmentarzu, bo byliśmy już przecież "prawie dorośli". Widząc, że historia nie podziałała jak należy babcia wpadła na pomysł użycia jej w praktyce. Namówiła córkę swojej koleżanki, żeby przebrała się w białe, podarte prześcieradło, pomalowała oczy i usta na czarno i poszła nas trochę postraszyć na ten cmentarz, żeby nam się raz na zawsze odechciało takich zabaw.
Kiedy siedzieliśmy na ławeczce, przy jednym z nagrobków i graliśmy w kapsle, najmłodszy kuzyn zbladł i wskazał na coś palcem. Odwróciliśmy się, myśląc, że to nasi rodzice, było jednak jeszcze gorzej. Między nagrobkami snuła się biała postać i nim zdążyliśmy ruszyć się z miejsca podeszła do nas i spytała zduszonym głosem "Widzieliście moje dziecko?", wszyscy z prędkością światła wskazaliśmy jej ręką trzy kierunki świata. Kiedy zorientowaliśmy się, że każdy z nas wskazuje inny kierunek próbowaliśmy naprawić sytuację, ale za każdym razem chociaż jedno z nas wskazywało kierunek inny niż reszta. Ciężko było porozumieć się bez odzywania, a należało przecież milczeć. Kobieta stała, a nas ogarniała coraz większa panika. W końcu najmłodszy nie wytrzymał napięcia i rzucił się do ucieczki, krzycząc wniebogłosy. Nie mieliśmy zamiaru tam stać i czekać, aż zjawa nas porwie, więc również rozpoczęliśmy ewakuację. Byłam z naszej gromadki najwolniejsza, ale nie słysząc za sobą kroków pogoni poczułam się bezpieczniej... do czasu aż uświadomiłam sobie, że kobieta może przecież płynąć w powietrzu bezszelestnie. Wolałam tego nie sprawdzać i nie tracić prędkości na obracanie się za siebie, więc tak na wszelki wypadek zwiększyłam obroty do maksimum. Kiedy wpadliśmy całą trójką do domu i usiłowaliśmy wyjaśnić babci co zaszło, ta tylko uśmiechnęła się i powiedziała "A nie mówiłam Wam?". 
Przestaliśmy się oddalać. Przestaliśmy nawet wychodzić z domu, a najmłodszy przestał również spać. Zamieraliśmy jak wystraszone króliki na każdy szmer. Rodzice nie wiedzieli co się z nami dzieje, więc babcia musiała przyznać się, że trochę ją poniosło ale zamiar był dobry. Dużo czasu zajęło nam, zanim daliśmy się przekonać, że to była tylko przebrana córka sąsiadów, a jeszcze dłużej zajęło nam wrócenie do zabawy na podwórku.
Nic już nigdy nie było takie samo.
Byliśmy pierwszymi wnuczętami babci i ostatnimi, na których testowała takie praktyki. Przetarliśmy drogę kolejnym pokoleniom szkrabów i można powiedzieć, że byliśmy wnuczkami testowymi.
Każdy popełnia błędy wychowawcze, ale pomysły babci czasem mroziły krew nawet dorosłym.
Cóż, intencje były dobre...

1 komentarz: