Spaceruję po psim polu. W jednej dłoni smycz z psem, w drugiej gotowy woreczek, bo pozycja na kangura sugeruje mi, że zaraz nastąpi zrzut kasztanów.
Za plecami słyszę soczyste:
- K*rwa mać!
Odwracam się odruchowo i to samo czyni zgięta w łuk włosiana kokosanka, ponieważ jest psem o wielu imionach i zdaje się, że odkryła kolejne.
Na środku pola stoi niewiasta-pomarańcza. Opalona na czekoladę platyna, odziana w pastelowy róż i turkus. Kobiecie ktoś powinien wytłumaczyć, że podkład to nie szpachla, bo widać, że się dziewczyna pogubiła.
Tuż za nią drepczą latorośle. Jedno młodociane z grabkami i wiaderkiem w dłoni maszeruje dziarsko za matką, drugie w samym pampersie usiłuje nadążyć za stadem, ale widać, że sztukę chodzenia ogarnęło niedawno i jeszcze mu się mylą kontrolki nad kończynami.
- Co się gapisz? - rzuca broniąca młodych samica i rozglądam się dookoła.
Zdaje się, że to do mnie.
Wzruszam ramionami i schylam się po cukierki które mi pies zostawił. Pakuję słodycze do woreczka i wsłuchuję się w monolog landrynki na szpilkach.
- Zbieraj, zbieraj! Żeby porządni ludzie musieli po gównach chodzić, to to się w pale nie mieści. Tu też pozbieraj!
- Zbieram tylko po swoim - informuję kobietę, podnosząc się z kucek, bo nie mam zamiaru oblatywać całego pola i sprzątać po mniej odpowiedzialnych właścicielach.
- Masz to w tej chwili posprzątać! Tu dzieci chodzą, mogą wziąć do ręki i pomylić z czekoladą. Zjedzą i będą chore przez te je*ane psy! - rzuca kobieta, chybocząc się na szpilkach wbijających się trawę jak ranna łania na pastwisku.
Nawet nie odpowiadam, rzucam jej tylko pobłażliwe spojrzenie i zmierzam w kierunku pomarańczowego śmietnika. Jeśli dzieci do tej pory nie pomyliły jej twarzy z kinder niespodzianką, to psia kupa stanowczo nie zadziała im już na wyobraźnię.
Niewiasta usiłuje mnie gonić, co normalnie nie byłoby trudne, ale taki wybór obuwia na nierówną i grząską nawierzchnię był dość niefortunny.
- K*rwa mać - słyszę ponownie i Morfina odwraca się, merdając ogonem. No teraz to już musi być jej imię. Morfina, a "k*rwa mać" brzmi przecież niemal identycznie.
Spoglądam na kobietę, stojącą obecnie w pozycji bociana na jednej nodze. Nietypowa pora na jogę, ale kto jej zabroni? Okazuje się, że przez nieuwagę rodzicielka dwóch pacholąt wdepnęła w kupę soczystą jak jej mowa i teraz usiłuje ściągnąć ze szpilki miękkiego szaszłyka.
Jedno z dzieci zaczyna płakać i potrząsać nagim brzuchem.
- No już idziemy, co za ku*wa je*ana - rzecze matka i wycierając buta o trawę porzuca plan zatrzymania mnie i kieruje się w stronę metalowych szlabanów, uniemożliwiających ludziom wstęp na teren budowy.
Widzę, że kobieta przeciska się przez wolną przestrzeń między belkami i kieruje się z młodszą pociechą do górki z piasku, zostawionej przez ekipę budowlaną.
- Przepraszam, tam jest teren budowy - mówię na wypadek gdyby kobieta nie potrafiła odczytać znaku przekreślonego ludzika jako jasnego sygnału "nie wchodzić".
- Nie wpie**alaj się!
- Tam się nie wchodzi nie bez powodu. Coś się może stać dzieciom - kontynuuję, chociaż równie dobrze mogłabym mówić do stokrotek.
- Spier**alaj!
Odpuszczam. Uznaję, że słownik czekoladowej platyny składa się głównie z wyrazów zawierających w sobie literę "r" i kontynuuję spacer.
Młode w pieluszce nudzi się białym piaskiem i po chwili postanawia pokopać sobie w jego ciemnym odpowiedniku, w którym grzebie jego starsze rodzeństwo. Co tam czysty piasek, kiedy tuż obok jest elegancka dziura ze żwirem.
Patrzę zdegustowana jak dzieci odkrywają kopalnię gliny i rączkami lepią sobie z niej ludziki.
Nie wiedzą jednak jednego.
Ekipa budowlana przez pierwszych kilka dni nie posiadała toi-toia. Jednocześnie ich głównym składnikiem diety były kebaby z dość podejrzanej knajpki, którą miejscowi omijają szerokim łukiem.
Panowie będąc w potrzebie wykopali sobie w ziemi prowizoryczną latrynę i zakryli miejsce sprzętem budowlanym. Po przyjeździe zbawiennej, niebieskiej budki, dół zasypali piaskiem i ukryli problem.
Wiem o tym, ponieważ to moja stała trasa z psem, a dźwięki i zapach ukryć dużo trudniej niż półdupki wystające zza koparki.
Dzieciaczki bawią się świetnie "gliną" wyciąganą z latryny, więc zastanawiam się czy nie powiedzieć im prawdy o magicznej plastelinie.
- Co się jeszcze k*rwa przyglądasz? - słyszę z ust kobiety, która wstaje (chyba żeby wydać się większą i groźniejszą) i zaczyna wymachiwać w moją stronę rękami - Pedofilem jesteś, czy też się chcesz pobawić?
- Nie mam zwyczaju grzebać gołymi rękami w czyiś odchodach - odpowiadam i widzę jak dezorientacja spływa na twarz niewiasty.
- Że co ku*wa?
- Pani dzieci właśnie bawią się w latrynie budowlańców i przebierają paluszkami w ich strawionym śniadaniu.
Reakcja jest natychmiastowa. Kobieta wyszarpuje z torebki chusteczki nawilżone i w panice wyciera rączki, nóżki i twarze dzieci, które ciastolinką zdążyły się już wysmarować, a może i nawet jej skosztować.
- Bawi Cię to? - rzuca do mnie spanikowana matka, widząc rogal na mojej twarzy, więc odpowiadam zgodnie z prawdą, że niezmiernie.
Nie wiem czy takie "błotne" maseczki dobrze działają na cerę, ale wiem, że te dzieci na pewno się o tym przekonają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz