Wracam wymęczona z praktyk. Przed oczami wciąż mam kurtynę cyferek po ośmiogodzinnym przeglądaniu dokumentacji. Minie kolejna godzina zanim napchanym do granic możliwości autobusem, wciskając się komuś pod pachę i robiąc glonojadka na szybce, dotrę do domu. Wyciągam telefon i podchodzę do włącznika sygnalizacji dla pieszych.
Stojąc przed pasami przeglądam wiadomości od znajomych w telefonie, wolną ręką trzymając torebkę dla bezpieczeństwa. W takim tłumie nigdy nie wiadomo.
Ktoś łapie moją dłoń.
Spoglądam w dół i widzę malutką, chłopięcą rączkę przyklejoną do mojej.
- Nie uciekaj mamo - słyszę z ust chłopca wpatrzonego w ekran swojego telefonu, w którym toczy się właśnie bitwa kolorowych cukierków - Bo mnie zgubisz i będzie.
Przyglądam się małemu Kajtkowi i rozglądam się niepewnie.
Przepraszam, co tu się dzieje? Rozumiem, że to dziecko jest teraz moje? Nie sądziłam, że zostanę matką tak z dnia na dzień, ale chyba podołam.
Już mam zamiar spytać małego księcia czy przypadkiem nie pomylił adresów, ale w tym samym momencie chłopiec spogląda na mnie i widzę w jego oczach narastającą panikę. Gałki stają się coraz większe i po chwili powiek nie widać już wcale. Dziecko wygląda jak zdziwiona żaba i wydając z siebie dźwięk który zdefiniować można jako kombinację wiertarki udarowej i odgłosu pocierania paznokciami o tablicę, puszcza moją rękę.
- Nie mama! - wykrzykuje i rozgląda się w panice dookoła.
No nie mów.
- Gdzie mama? Mamoo! - drze się chłopiec i czuję, że wszyscy dookoła bacznie mi się przyglądają. Staram się opanować szkraba i nie wyjść na porywaczkę. Każde zdanie wypowiedziane przeze mnie w obronie, byłoby odebrane źle.
"To nie moje dziecko"?
"Mały sam złapał moją dłoń"?
"Pojęcia nie mam skąd się tu wziął"?
W głowie słyszę już syreny policyjne.
Stoję więc, uśmiechając się do spanikowanego smyka w czapeczce Pikachu i usiłuję skłonić go do konstrukcji pełnego zdania które byłoby odpowiedzią na pytanie "gdzie ostatnio widział mamę i jak ona wygląda?".
Zamiast tego chłopczyk stoi w miejscu ze łzami w oczach i w histerii wskazuje mi wszystkie strony świata. Kręci paluszkiem jak zepsuty kompas, wołając mamę i starając się nie rozpłakać.
- Zaraz. Masz telefon. Masz tam numer do mamy?
- Mam - pochlipuje dziecko i stuka w ekran. Zanim jednak zdąży wcisnąć słuchawkę za moimi plecami odzywa się kobiecy głos.
- Olaf! Olaf na litość boską miałeś stać koło fontanny. Mówiłam żebyś poczekał tam chwilę, przecież poszłam tylko na pięć minut do toalety, a Ty już gdzieś zniknąłeś!
- Mama! - krzyczy wesoło chłopczyk i biegnie z uśmiechem do kobiety stojącej na przeciwległym chodniku. W ostatnim momencie łapię go za koszulkę i przyciągam do siebie zanim jego krótkie nóżki zdołałyby ponieść go na ulicę.
- Czerwone znaczy stój - mówię do zdziwionego nagłym zatrzymaniem smyka - Zaraz pójdziesz do mamy tylko się zrobi zielone.
Czekamy więc aż rzeka samochodów przepłynie nam przed oczami i kiedy zielony ludzik pojawia się na sygnalizacji, puszczam małego Pokemona, który biegnie w stronę swojej prawdziwej mamy. Kobieta podnosi go i dokonuje powierzchownych oględzin.
- Bo ja czekałem - tłumaczy chłopczyk - Ale się zapatrzyłem i zobaczyłem, że stoisz tam na chodniku i chcesz przejść przez ulicę. No to myślałem, że o mnie zapomniałaś, albo mnie nie widziałaś i pobiegłem, ale to nie byłaś Ty tylko ta pani.
Przyglądam się kobiecie i stwierdzam, że chłopiec potrzebuje wizyty u okulisty. Kobieta waży jakieś dziesięć kilo mniej niż ja, jest niższa i bardziej opalona. Mamy podobne marynarki i włosy, ale to wszystko.
- No co Ty, oszalałeś? Ja bym Cię miała zapomnieć? Skoro kazałam Ci siedzieć to oczywiste, że zaraz bym po Ciebie przyszła - odpowiada kobieta.
- A wtedy w sklepie?
- Wtedy w sklepie to Ty się zgubiłeś, nie ja. Nie możesz się oddalać i musisz czekać jak Ci mówię żebyś czekał.
- Dobrze.
- Przepraszam panią za zamieszanie.
- Nie no, nic się nie stało - odpowiadam - Dobrze, że miał telefon to by prędzej czy później panią znalazł.
- No, całe szczęście.
- A nie chciałaś mi kupić - wtrąca chłopiec i wraca do swoich kolorowych kuleczek na ekranie.
Kobieta łapie synka za rękę, mały sprawdza dwa razy czy trzyma go prawidłowa osoba i razem maszerują w stronę przeciwną niż moja.
Uruchamiam sygnalizację ponownie i spoglądam na swoją dłoń, czekając aż przylepi się do niej kolejny 500+.
Żadne dziecko nie łapie już jednak mojej ręki i wracam spokojnie do domu, walcząc o powietrze i równowagę w komunikacji miejskiej. Tuż obok Kazika z dzwoniącymi w torbie butelkami, nucącego pod nosem "Tango Straconych".
Chcę zapytać, czy zna może coś Linkin Park, ale jegomość gubi się już po dwóch wersach własnej pieśni, zmieniając w niej raz po raz słowa, więc odpuszczam.
Pomyśleć, że jeszcze trochę, a wracałabym teraz do domu z małym Kajtkiem / Olafem w czapce Pikachu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz