Dni prania na lawendowej arce były głównie dniami poszukiwania najlepszego miejsca na rozwieszenie swoich rzeczy. Ze względu na brak pralki i konieczność ręcznego pucowania, ubrania suszyły się nieco wolniej. Jeśli nie ma sznurów na pranie, wszystko staje się sznurami na pranie. Kto wcześniej rozstawił się na dobrym miejscu - krzesła, płot, dach altany, ten miał mniejsze szanse na zdewastowanie swojej odzieży przez dzięcioły i wiewiórki, pilnujące drugiej części podwórka. Wieszanie prania na drzewach było ryzykowne i zazwyczaj wymagało powtórki z namaczaniem.
Podczas kiedy my zastanawialiśmy się jak z trzech marchewek, jednej pietruszki, czterech jajek, mleka i kilograma mirabelek zrobić obiad dla ośmiu osób, Boguś chodził z miską po podwórku w poszukiwaniu jakiejkolwiek wolnej przestrzeni, która nie uciekała i która pozwoliłaby mu na wysuszenie swoich rzeczy.
- O, nowi! - zakrzyknął nieznany nam mężczyzna, zaglądając na podwórko przez bramę. Jegomość odziany był w typowy strój tubylca, który sprowadzał się do bokserek i czapki z daszkiem. Standardowy ubiór męskiej części leśnej populacji. W niedzielę dochodziła do tego rozpięta koszula, sandały i ewentualnie spodnie.
- Dzień dobry - odpowiedział Damian, podchodząc do bramy.
- Na polowanie przyjechali? - spytał mężczyzna. Niezdrowa fascynacja kaczkami była tematem rozmów częstszym niż dywagacje o pogodzie.
- Nie, my tu tylko na wypoczynek.
- A psa na kaczki macie - rzekł jegomość, wskazując na śpiącą Morfinę.
- Ale on o tym nie wie, że jest na kaczki.
- Wie, wie. Każdy pies wie jak tylko krwi posmakuje. Marnuje się. A ile was tu przywiało. Sporo, nie?
- No sporo.
- Nie ciasno wam tam w tej budce? Jak się mieścicie wszyscy?
- Bywa tłocznie, ale przynajmniej jest cieplej w nocy.
- No tak, nic tak nie grzeje nocą jak kobita, nie? - rzekł mężczyzna, kiwając na nas głową - A nie boicie się, że wam się rączka omsknie w tym tłumie?
- Słucham?
- No, że przypadkiem macniecie nie tą co potrzeba i będzie dym? - zaśmiał się jegomość, a mój poziom zażenowania zatrzymał się na poziomie przyglądających się naszemu praniu dzięciołów.
- On się zachowuje jakby nas tu w ogóle nie było - oburzyła się Ruda, gotowa do wyjaśnienia człowieka w czapce.
- Spokojnie, pogada i pójdzie - odparłam, wręczając Rudej nożyk i marchewkę. Chciałam spożytkować jakoś jej nadmiar energii, ale szybko zorientowałam się, że dawanie jej broni w takiej sytuacji mogło być błędem.
- Ale jak "nie tą co potrzeba"? - spytał Damian.
- No nie swoją kobitę, że przypadkiem w nocy dotkniecie. Chyba że wy z tych wolnych, co to mogą macać do woli.
- To nie są nasze "kobity", więc nie.
- A to z obcymi przyjechaliście. Ładnie, ładnie. A panie się nie boją, że was chłopy będą napastować? Chłop to chłop, jak kobitę w nocy ma blisko, to mu się może rąsia omsknąć - rzekł mężczyzna, tym razem kierując swoje słowa bezpośrednio do nas - No, chyba że tak lubicie, to może dołączę.
- Po pierwsze to takie seksistowskie żarty nas średnio bawią, po drugie jesteśmy raczej z tych co nie traktują kobiet przedmiotowo i... - zaczął Damian, ale w słowo weszła mu Ruda, startując do bramy z nożem do ziemniaków.
- A tobie się wydaje, że czym my ku*wa jesteśmy? Zabaweczkami do macanek? Wyobraź sobie łysolu, że nie każdy ru**a wszystko, co nie ucieka na drzewo, a jak masz problem z migrującą ręką, to zawsze można ją skrócić do łokcia. A teraz w tył zwrot, bo nie obiecuję, że mi się zaraz ziemniak z twoją moszną nie pomyli, a patrząc na twoje wyświechtane gacie dostęp mam łatwy.
Patrzyliśmy jak mężczyzna robi dwa kroki do tyłu, odsuwając się od bramy na bezpieczną odległość i z oburzeniem mówi do Damiana:
- Jakby moja baba mi tak właziła na łeb, to by w pysk dostała.
- Ty ku*asiarzu - padło zza płotu i furtka zaczęła się otwierać, więc jegomość mamrocząc coś o "psycholach" odwrócił się na pięcie i wrócił na ścieżkę, prowadzącą do lasu.
- Żebym cię tu więcej nie widziała ku*asiarzu! - wydzierała się Ruda, podskakując przy płocie i obserwując oddalającego się człowieka.
- Trzymaj pan to na łańcuchu! - odkrzyknął mężczyzna.
- Stosujemy wolny wybieg! - odparł Damian, zamykając ponownie bramę i wracając do naszych łupów - Marchwianka i naleśniki z owocami? - spytał, na co pokiwaliśmy zgodnie głowami, trawiąc to, co się przed chwilą wydarzyło.
Chyba wieść o dzikim, rudym stworzeniu rozeszła się po okolicy dość szybko, bo od tamtej pory obcy ludzie trzymali się ścieżki i nie podchodzili do naszej bramy, chociaż mieszkańcy kierowani ciekawością mieli to w zwyczaju.
Nie, żebyśmy tęsknili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz