Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 9 września 2020

Historia Bogusia

Historia gościnna

______

Kiedy byłem młodszy, byłem małym, rozpieszczonym ch*jkiem. Byłem tym, którego w amerykańskich serialach nazywa się "bully". Byłem tyranem, który prześladował inne dzieciaki, bo nie miały tyle pieniędzy co ja, bo wyglądały biedniej, bo coś z nimi było nie tak. Nie byłem rasistą tylko dlatego, że ceniłem sobie Michaela Jordana i Olisadebe. Wyhaczałem najmniejsze słabości i wyolbrzymiałem je do rozmiaru byczych jaj tylko po to, żeby móc nabijać się z kmiotków dłużej i intensywniej. Nie szanowałem chyba nikogo, za to uważałem, że każdy powinien szanować mnie. Miałem dzianych rodziców, przyjaciół, wypasione mieszkanie, forsy jak lodu i wszystko czego mogłem chcieć na wyciągnięcie palców.

W gimnazjum naśmiewałem się z grubych, piegowatych, kalekich i jąkał, w liceum doszło do tego jeszcze kilku gejów, więc mnie i moim koleżkom nie brakowało obiektów do okazywania dominacji. Nie znosiłem życiowych przegrywów i robiłem wszystko, żeby oni o tym wiedzieli. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że stanę się jednym z nich.

Kiedy byłem w klasie licealnej, moi rodzice wzięli rozwód. Firma upadła, pieniądze się rozeszły, a ja wylądowałem u dziadków, mając do dyspozycji tylko mały pokój. Przyjaciele się zmyli i pewnie gdybym był na ich miejscu, zrobiłbym dokładnie to samo. Zostałem całkiem sam z plikiem kart, które kiedyś były pięknym zamkiem. Swoją frustrację wyładowywałem na innych. Stałem się jeszcze gorszym uczniem niż byłem, moje problemy z agresją wezbrały na sile. Właściwie nie było dnia, żebym nie wracał poobijany z bójek, które sam wywoływałem. Miałem wtedy za złe całemu światu, obwiniałem każdego za sytuację, do której nie byłem przyzwyczajony i która nie była dla mnie komfortowa. Oczywiście nie widziałem w tym swojej winy.

Skończyłem liceum, ale moja matura nie pozwalała mi na żadne studia. Te wrota również zostały przede mną zamknięte. Długi czas wegetowałem, nie mając na siebie żadnego pomysłu. Byłem markotnym, wulgarnym, zagubionym gnojkiem, którego nikt nie nauczył jak być dorosłym i nienawidziłem za to wszystkich dookoła.

Byłem wtedy w bardzo mrocznym miejscu. Na niczym mi właściwie nie zależało. Niczego nie chciałem, do niczego nie dążyłem. Idealny przykład wpływu samotności na człowieka, który nigdy nie musiał być sam.

Znalazłem swoją pierwszą pracę. Robiłem to, co mi kazano. Z nikim nie rozmawiałem i nie szukałem kontaktów. Nie zarabiałem nawet minimalnej krajowej. Wracałem do domu dziadków, wiedząc że nigdy nie będzie mnie stać na własne mieszkanie, zabijałem czas i kładłem się spać. Możliwe, że miałem wtedy coś na wzór depresji, ale nigdy nie została ona zdiagnozowana. Wtedy uważałem, że tylko psychole potrzebują lekarzy od mieszania w głowie, a ja nie byłem psycholem.

Nie pamiętam dokładnie jak i kiedy to się stało, ale poznałem kogoś. Ten ktoś wygryzł sobie małą dziurkę w mojej warowni i władował się do środka. Wszedł z latarką w mój cień i to bez zaproszenia. Kobieta, którą ledwo znałem postanowiła przejąć kontrolę nad okrętem, który od dawna nigdzie nie wypływał, a którego ja byłem kapitanem. Nigdy nie pozwoliłbym, żeby rządziła mną baba, ale wpuściłem ją do swojego życia na moich własnych zasadach. Przynajmniej tak mi się wtedy  wydawało.

Weronika była moim przeciwieństwem. Miła, radosna, pełna marzeń i nadziei, może trochę naiwna. Była jak świecący kawałek jakiegoś cennego kamienia, którego z jakiegoś powodu nie chciałem wypuścić z ręki. Nie wiem dlaczego się do mnie przykleiła, ale zrobiła to w najlepszym możliwym momencie. Wyciągała mnie z domu i opowiadała o rzeczach, których nigdy nie uznałbym za ciekawe, ale były takie przez jej entuzjazm i lekką obsesję. Werka cały czas próbowała nowych rzeczy, chciała się samodoskonalić, kształtować siebie w wielu dziedzinach. Uwielbiała dopinać wszystko na ostatni guzik, nie odpuszczała dopóki coś na czym skupiała całą swoją uwagę nie było takie, jakie zaplanowała. Motywowała mnie, żebym też taki był. Chciała, żebym miał jakieś pasje i żebym pomagał innym je odnajdywać. Zacząłem interesować się starymi pozytywkami, ponieważ ona je kolekcjonowała. Wiele z nich wymagało naprawy, więc nauczyłem się jak je reperować. Zacząłem czytać książki i patrzeć w gwiazdy zamiast pod swoje nogi. Wszystko po to, żeby jej zaimponować. Chciałem, żeby była ze mnie dumna, ponieważ sprawiła, że zaczęło mi zależeć.

Pokochałem tę dziewczynę. Nie zakochałem się w niej, ale ją pokochałem, jeśli ma to jakiś sens. Była moją bratnią duszą, moją siostrą, matką i córką w jednym, moją kumpelą, moim kompanem, największym fanem i idolem. Opie*rzała mnie, kiedy przeginałem i chwaliła, kiedy zasłużyłem. Zawsze mogłem na nią liczyć, a ona zawsze mogła liczyć na mnie. Nie mogłem znieść myśli, że mogłaby się poczuć źle, że ktokolwiek mógłby sprawić jej przykrość. Za życiową misję postawiłem sobie bycie jej tarczą, jej rycerzem w lśniącej zbroi. Nie miałem zamiaru jej przywłaszczyć, chciałem jedynie, żeby była szczęśliwa. Nie ważne z kim, nie ważne gdzie, nie ważne jak daleko ode mnie. Chciałem jej szczęścia bardziej niż czegokolwiek na świecie, potrzebowałem go bardziej niż tlenu. Weronika była bardzo atrakcyjną kobietą i podobało mi się w niej wiele rzeczy, ale nigdy nie wykonałem w jej stronę żadnego ruchu, który mógłby sprawić, że poczułaby się niekomfortowo. Nie musiała być moją dziewczyną, narzeczoną, żoną, czy kochanką. Wystarczała mi jej przyjaźń, która żywiła mnie przez lata. Było to niezrozumiałe dla samców alfa, którzy uważali mnie za zfriendzonowanego simpa, ale lałem na nich tak długo, jak długo miałem tego anioła w ludzkiej skórze po swojej stronie. Nie mogłem jej zdobyć, nie była rzeczą ani niczyją własnością. Nie odstraszałem od niej adoratorów, ale upewniałem się, że amant rozumie powagę sytuacji. Jeśli któryś z nich za mało się starał albo robił coś, co nie podobało się Weronice, otrzymywał darmowy bilet do dentysty lub lekarza pierwszego kontaktu. Doskonale sprawdzałem się jako bodyguard i wingman, ale byłem też dobrym partnerem do gry w uno i trzymania włóczki, żeby się nie zapętliła podczas dziergania szalika. Chodzenie po podpaski i tampony było dla mnie taką samą rutyną, jak kupowanie co miesiąc litra lodów pistacjowych. Pracowaliśmy jak stare, dobre małżeństwo, które darzyło się pełnym zaufaniem i mogło na siebie liczyć w każdej sytuacji.

Podczas oglądania powtórki jakiegoś meczu siatkówki zeszło nam się na wyznania i tworzenie listy życzeń. Na szczycie listy Werki znajdował się wyjazd do Ameryki, żeby zobaczyć na żywo obiekt jej westchnień w dziedzinie robotyki, a mianowicie animatroniki, które można było znaleźć tylko w tamtejszych restauracjach. Jej fascynacja maszynami wszelakimi była godna podziwu, chociaż ja sam byłem zbyt mało obeznany, żeby w pełni docenić ich wartość. Obiecałem sobie, że odłożę na bilet dla niej i osoby towarzyszącej, z którą będzie chciała pojechać i zaskoczę ją w jej urodziny. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek pracował tak ciężko i brał tyle nadgodzin. Co prawda nie udało mi się uzbierać całej kwoty w rok, ale wręczyłem jej spóźniony prezent pół roku później. Jej radość była wszystkim, czego mogłem chcieć i oczekiwać. Godzinami wisiała na telefonie, podskakując i opowiadając całej swojej rodzinie i wszystkim znajomym gdzie się wybierała. To szczęście udzieliło mi się tak bardzo, że zacząłem cieszyć się na ten wyjazd bardziej niż ona. Chciałem, żeby wyruszyła w tę podróż z chłopakiem, który w tamtym czasie bardzo jej się podobał, jednak on nie do końca odwzajemniał to uczucie. Ona jednak zaprzeczyła i powiedziała, że nigdzie się beze mnie nie rusza. Stwierdziła, że mogłem nie czuć tego samego zapału co ona na wieść o robotach, ale chciała być tam z kimś bliskim, a ja byłem wtedy najbliżej niej. Byłem poruszony i oczywiście zgodziłem się z nią pojechać. Występ mechanicznej myszy i jej bandy był lepszy niż się spodziewałem, ale moja uwaga skupiała się na dziecku w skórze dorosłego, które właśnie spełniało swoje marzenia i którego oczy świeciły się jaśniej niż reflektory na scenie z animatronikami.

Po powrocie stworzyliśmy słój na marzenia. Każdy miał swój pojemnik do którego wrzucaliśmy karteczki z zapisanymi pragnieniami. To mogły być błahostki jak pizza czy naleśniki i plany wielkie jak podróż do Ameryki. Każdego miesiąca wyciągaliśmy pięć karteczek ze słoika drugiej osoby i wybieraliśmy z nich jedno życzenie, na którego spełnieniu skupialiśmy się dopóki nie zostało ono wykonane. Czasem był to przytulas, a czasem koncert. Nigdy jednak nie było wiadomo czym zostaniemy zaskoczeni i na tym polegała cała zabawa, która trwała latami.

Któregoś dnia Weronika spytała mnie czy dałbym jej odejść, gdyby ostatecznie kogoś usidliła. Odparłem zgodnie z prawdą, że jeśli tylko tego chciała, mogła odejść. Sama, z chłopakiem, dziewczyną, zespołem Mariachi, obojętnie. Ważne, żeby była szczęśliwa. Jeśli nie chciała mnie więcej znać i wolała się skupić na sobie, zrozumiałbym jeśli tylko byłaby szczęśliwa. To wtedy zauważyłem jak bardzo zmieniłem się tylko pod wpływem tego jednego człowieka. Ta odpowiedź jej nie zadowoliła i dostałem w łeb za myślenie, że mogłaby kiedykolwiek zerwać ze mną kontakt.

Werka była przy mnie również kiedy zmarła moja babcia i kiedy pół roku później dołączył do niej dziadek. Ja byłem przy niej, kiedy opuścił ją jej ukochany pies i porzucił chłopak, którego traktowała jak króla, a który okazał się zwykłym f*utem. Zastanawiałem się czasami co musiałoby się stać, żebym przestał być po jej stronie. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, nie byłem w stanie wyobrazić sobie takiego scenariusza.

Nauczyłem się cieszyć z małych rzeczy i nie wymagać od życia tych większych, ponieważ tak naprawdę ich nie potrzebowałem. Zobaczyłem świat od tej drugiej strony i ani trochę nie tęskniłem za dawnym sobą. Brzydziłem się tego, jakim człowiekiem byłem.

Pewnego dnia Weronika weszła jak zwykle do mieszkania, rozsiadła się na kanapie i rzuciła mimochodem hasło "musimy pogadać". Mogło to oznaczać, że zrobiłem coś głupiego albo że ona miała zamiar zrobić coś głupiego. Z jej ust padły dwa wyrazy, które zatrzymały mi na chwilę serce i możliwość logicznego myślenia. "Mam raka". Przeszedłem przez wszystkie psychologiczne fazy umierania Kubler-Ross na raz. Nie pamiętam kolejnych kilkunastu minut, chyba siedziałem na kanapie, próbując sobie wmówić, że to tylko kiepski żart albo sen, z którego zaraz się obudzę. Zaraz później objąłem Werkę i obiecałem jej, że wszystko będzie absolutnie w porządku. Kazałem jej opowiedzieć o szczegółach. Musieliśmy wiedzieć z jakiego rodzaju nowotworem mieliśmy do czynienia i jak mógł być groźny. Nie obchodziło mnie jak wiele pieniędzy mogło pochłonąć leczenie ani jak wielu specjalistów musieliśmy odwiedzić. Byłem gotowy przeczytać każdą książkę w tej tematyce, wyciągnąć lekarzy spod ziemi i wybudować własną maszynę do uleczania. Wiedziałem, że będę walczył, choćbym miał znaleźć rozwiązanie na księżycu.

Weronika walczyła z rakiem chemioterapią. Byłem przy niej, kiedy słaniała się na nogach i kiedy wypluwała swój żołądek w sedesie. Zmuszałem ją do jedzenia i odwoziłem na kolejne wlewy w nadziei, że pokonamy to cholerstwo, tak jak pokonywaliśmy każde poprzednie. Nie było mowy o poddaniu się, nie było mowy o przegranej. Remisja, nawrót, przerzut, remisja, nawrót. Walka ją wykańczała, a ja byłem bezradny. Mogłem tylko przy niej być, nie mogłem zrobić nic więcej. Czułem się zupełnie bezsilny. Próbowałem ją motywować i pocieszać, ale ona robiła dokładnie to samo. Byłem tak uparty, że nie potrafiłem dopuścić do siebie, że to może się nie udać. Nie każda wojna kończyła się wygraną. Czasem ludzie umierali.

Kiedyś spytałem Werkę dlaczego właściwie wyciągnęła do mnie rękę. Nie było we mnie nic, co mogłaby uznać za warte uwagi. Byłem tylko oschłym kretynem z problemami z agresją. Ona odpowiedziała mi wtedy, że lubi naprawiać uszkodzone rzeczy, dlatego tak interesowała się robotyką. Wierzyła, że wszystko da się zreperować, jeśli tylko poświęci się temu wystarczająco dużo czasu i troski, a ja wyglądałem na uszkodzonego.

To była jedna z ostatnich rozmów, jakie przeprowadziliśmy. Poleciła mi jeszcze już nigdy się nie psuć i znaleźć kogoś, kto będzie w stanie mnie naprawić, gdyby coś się uszkodziło. To było jednak niewykonalne. Nikt nie mógł mi jej zastąpić, nie zamierzałem nawet próbować szukać takiej osoby. Znowu zostałem sam, nie miałem do kogo się odwrócić. Jej pogrzeb był jednym z najbardziej bolesnych doświadczeń jakie przeżyłem. Nie pamiętam ile czasu spędziłem na jej grobie, modląc się, żeby nikt nie zauważył moich zaszklonych oczu, bo przecież chłopu płakać nie wypada. Tylko, że ja nie byłem już z kamienia. Wszystkie wesołe wspomnienia stały się nagle wyciskaczami łez, więc starałem się ich unikać. Na próżno. Przypomniałem sobie o słoju z życzeniami, które już nigdy nie miały być zrealizowane, na które zabrakło nam czasu.

Żeby nie zamknąć się w sobie i tym samym nie zniweczyć całej pracy, jaką Weronika włożyła w naprawianie mnie, postanowiłem odnaleźć ludzi, których kiedyś w jakikolwiek sposób skrzywdziłem i przeprosić ich za bycie gnojkiem, którym byłem. Nie chciałem rozdrapywać ich starych ran, nie liczyłem też na przebaczenie, chciałem im tylko powiedzieć, że to ze mną było coś nie tak, nie z nimi. Wielu kontaktów nie udało mi się odnaleźć, część ludzi odkładała słuchawkę, blokowała moje wiadomości albo dawała ujście swoim emocjom, czemu się wcale nie dziwiłem, zasłużyłem na to. Słowa "było minęło" albo "ok, przyjmuję przeprosiny" padały rzadko, ale byłem bardzo zdeterminowany, żeby dotrzeć do każdego i nie pominąć nikogo. To na pewno spodobałoby się Werce, mimo że nie mogła już tego zobaczyć. To było coś w rodzaju chęci oczyszczenia. Miałem też zajęcie na kilka tygodni.

Któregoś dnia skontaktowałem się z gościem, którego pamiętałem z liceum. Chodziliśmy do jednej klasy. Niektórzy ludzie dobrze się maskowali. Ciężko było znaleźć w nich ukryte wstydliwości, wady czy lęki, żeby móc wykorzystać je przeciw nim. W klasie mieliśmy jednak dwóch gejów, którzy nie mogli być dla nas łatwiejszym celem. U jednego z nich odzywała się sekretarka, więc pomyślałem, że albo zmienił numer, albo nie odbierał obcych połączeń. Drugi z nich odpowiedział na sms-a, chcąc wiedzieć kim jestem i czego chcę. Odpisałem i poprosiłem o krótką rozmowę telefoniczną. Zdziwiłem się, ale facet wykazał chęć kontaktu i mogłem przeprosić go za wszystko, czego żałowałem, a czego nie mogłem już cofnąć. Kiedy usłyszałem, że nie chowa do mnie urazy, zapytałem czy ma może numer do chłopaka, z którym kręcił w liceum, ponieważ nie odbierał, a jego również chciałem przeprosić. "Trochę się spóźniłeś" - usłyszałem, "on nie żyje od ponad dziesięciu lat". Zatkało mnie. Nagle wróciła do mnie cała sytuacja z Weroniką. Nie wiem jak długo milczałem, ale głos w słuchawce sprowadził mnie na ziemię. Mnie i cały ten bagaż, który wylał się w niekontrolowany sposób przez moje oczy. Potwornie nie lubiłem się rozklejać, zwłaszcza przy ludziach, ale to było silniejsze ode mnie. Nie wiedziałem dlaczego chłopak zmarł, ale skoro odszedł zaraz po skończeniu liceum, to los zabrał go przedwcześnie, tak samo jak odebrał mi Werkę. Gość, z którym rozmawiałem spędził ze mną wtedy przy słuchawce jeszcze dobre piętnaście minut zanim się rozłączyłem. Był w porządku, co tylko zwiększyło moje wyrzuty sumienia. Umówiliśmy się na piwo i okazało się, że mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Oboje straciliśmy kogoś, bez kogo trudno nam było żyć. Oboje nie posiadaliśmy żadnej rodziny. Oboje nie byliśmy zdolni do zastąpienia tej utraconej osoby. On nie był jednak do końca samotny. Coś w nim sprawiało, że łatwo się do niego mówiło. Nie wiem czy był po prostu dobrym słuchaczem, czy było to coś jeszcze, ale zaczęliśmy spotykać się, żeby po prostu pogadać o wszystkim i o niczym. Spodziewałem się, że będzie mnie nienawidził, ale on uznał, że każdy popełnia błędy i nie ma co tego roztrząsać. Ważne było, że starałem się to zmienić. Nie przypominał już chłopaka z liceum, ale jednocześnie wciąż nim był. 

Podczas któregoś spotkania wychyliłem trochę za dużo i spytałem go kiedy minie ten niewyobrażalny ból po stracie i kiedy odejdzie ta denerwująca pustka. "Nigdy" - powiedział "a przynajmniej ja nigdy się jej nie pozbyłem". Nie zgadzałem się na to, nie miałem zamiaru czuć się tak podle przez resztę życia. Zastanawiałem się w jaki sposób on mógł z tym egzystować. Codziennie rano wstawać, wiedząc że nigdy już nie ujrzy się twarzy, która napędzała całą resztę dnia. Być pogodnym i miłym, kiedy chciało się krzyczeć. Ignorować to wszystko w imię czego? W imię jakich wartości? Nie byłem w stanie pojąć dlaczego człowiek, którego prześladowałem, który nigdy nie otrzymał ode mnie niczego dobrego postanowił mnie wysłuchać i wesprzeć, dać mi szansę, przedstawić bliskim, przejąć się czymś, co go nie dotyczyło.

Zrozumiałem dość szybko jak na mój ograniczony umysł. On był jak Weronika. To był ten sam rodzaj człowieka, który świadomie lub nie, obrał sobie za cel naprawianie innych. Nawet jeśli nic z tego nie miał. Też chciałem być takim człowiekiem dla kogoś innego. Wciąż brakuje mi kilku ważnych cech.

Mówię o tym wszystkim chyba głównie dlatego, żeby pokazać, że bycie ograniczonym cymbałem nie musi być dożywotnie. Po latach dotarło do mnie, że byłem niepewnym siebie małolatem, który wyżywał się na słabszych, żeby przypadkiem nikt nie dowiedział się o moich własnych słabościach. Jednak nie jest silnym ten, kto atakuje słabszych, lecz ten, który staje przeciwko silniejszym w ich obronie.

Weronika pewnie byłaby dumna. Szkoda, że nie zdążyła poznać Damiana, dogadaliby się, jestem tego pewny.

~ Boguś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz