Nie miał trudnego poranka ten, kogo nigdy nie obudziły dźwięki wystrzału, dobiegające z kuchni, o siódmej trzydzieści, po których nastąpiło siarczyste "ku*wa". Wiedziałam, że robię błąd, wstając z łóżka i zmierzając w kierunku odgłosów walki i moje przypuszczenia okazały się słuszne, kiedy ujrzałam rudą potworę, nieco ponad metr pięćdziesiąt, w piżamie i przyłbicy, w jednej dłoni dzierżącą pokrywkę, w drugiej szpatułkę. Na patelni szalał skwierczący olej, na którym przypalało się coś, co określiłabym jako wkładka filcowa do butów, wysmarowana dżemem. Ogniowłose walczyło dzielnie, odpierając ataki wroga tarczą z pokrywki i dźgając go mieczem ze szpatułki. Nie chciałam wiedzieć i nie chciałam widzieć, ale ciekawość była silniejsza niż mój instynkt samozachowawczy, więc spytałam:
- Co robisz?
- Śniadanie, nie widać? - padło z ust rycerza.
- Masz taki rzadki talent sprawiania, że ciężko zgadnąć co właściwie gotujesz.
- Przymknij się.
- A ta przyłbica to ci po co?
- Żeby mi w ryj nie strzelało tłuszczem?
- A nie możesz po prostu przykręcić gazu?
- Nie masz czasem wykładów?
- Za pół godziny.
- To wyjazd?
Instynkt podpowiedział mi, że ta delikatna sugestia może być moją ostatnią, więc postanowiłam posłuchać, zabierając ze sobą psa.
Wykłady rozpoczęły się i kiedy nadeszła właśnie moja kolej do zaprezentowania tematu, pokój zaczął sinieć. Obłok gęstej, szarej mgły migrował coraz dalej, a ja mogłam się tylko modlić o to, że kuchnia to przeżyje, a ja nie stracę całkowitej widoczności przez gryzący w oczy dym.
To, co powstało z eksperymentalnej kuchni molekularnej było... zjadliwe. Będąc na spacerze z psem znalazłam jednak dowód tego, że Ruda nie była jedyną osobą, której chęci kulinarne przerosły możliwości i posiadane umiejętności.
Niech ta spalona na węgiel czosnkowa bagietka przypomina nam o wszystkich poległych przepisach, których los wysłał lotem szybowym na trawnik, skąd nie było już powrotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz