W ostatnich tygodniach spędziłam sporo czasu w gabinetach weterynaryjnych, próbując zdiagnozować Morfinę. Natrafiałam tam na różnych ludzi, zazwyczaj mi obojętnych. Czasem miedzy oczekującymi wywiązywała się miła rozmowa, czasem siedziało się w poczekalni, patrząc na wiszące tam obrazy, które znało się już na pamięć, lub przeglądając zostawione dla właścicieli pacjentów książki o kotach.
Można było też trafić na przypadki podobne z pozoru, lecz skrajnie różne przy bliższym poznaniu.
Właśnie o tym będzie dzisiaj.
Przekroczyłam próg gabinetu, pełna nadziei, że ostatnie badania wyjdą w porządku. Ze względu na godziny poranne i zakończenie sezonu wakacyjnego, w poczekalni było stosunkowo niewiele osób. Czekała tam pani z Beaglem, mężczyzna z kotem w transporterze, drugi z wystraszonym kundelkiem i starsza pani z królikiem. Spytałam kto jest ostatni i usiadłam na wolnym miejscu, tuż obok staruszki z królikiem. Jak to często w poczekalniach bywa, było lekkie zamieszanie. Zestresowane psy popiskiwały, pomimo uspakajania przez swoich właścicieli, kot jeżył się i prychał od nadmiaru bodźców i obcych zapachów, Beagle postanowił opuścić gabinet, mimo swojego ograniczenia w postaci szelek i smyczy, po czym zdecydował się poinformować właścicielkę szczekaniem, że nie jest zadowolony z jego obecnej sytuacji. Z całego towarzystwa cicho był tylko przerażony królik i leżąca na podłodze Morfina, która jest już weteranką takich wizyt, więc dźwięki, zapachy i nakłuwanie igłami nie robiły na niej wrażenia.
W poczekalni nie działo się jednak nic nadzwyczajnego. Zwierzęta mają prawo bać się weterynarza i badań, które zazwyczaj nie są dla nich komfortowe, a bywają i bolesne. Ten strach był więc okazywany.
Na obiekt weszła kobieta z około dwuletnim dzieckiem na rękach i bez żadnego "dzień dobry", czy "kto ostatni" przetransportowała się bezpośrednio pod drzwi gabinetu. Pomimo tabliczki "o kolejności przyjęć decyduje lekarz", oraz "proszę zadzwonić dzwonkiem i czekać na wezwanie", kobieta wbiła do środka, gdzie trwał akurat delikatny zabieg pobierania krwi u fretki, trzymanej przez trójkę ludzi.
- Proszę poczekać na zewnątrz - oświadczył lekarz, manewrując igłą przy małym diable tasmańskim, który usiłował stylem węgorza opuścić kozetkę.
Kobieta zamknęła więc drzwi i poprawiając swoje dziecko na rękach, usiadła na wolnym krześle. Bez słowa wyjaśnień.
- Przepraszam panią - podjął rozmowę mężczyzna z kotem, który w kolejce był pierwszy - Tutaj obowiązuje kolejka jak kto przyszedł, chyba, że była pani umówiona na godzinę.
- Ja tylko po tabletki - oświadczyła niewiasta, rzucając wszystkim wrogie spojrzenie.
- To może pani wejść ze mną - odpowiedział właściciel kota, chcąc być uprzejmym - Tylko trzeba takie rzeczy mówić. Nie można sobie tak po prostu wchodzić bez kolejki.
- Pff - żachnęła się kobieta i dalej siedziała już w milczeniu, kołysząc dziecko na kolanach. Dziewczynka wyginając się w łuk, dawała znaki matce, że nie ma zamiaru siedzieć spokojnie, więc rodzicielka wypuściła młodocianą z objęć. Dziecko zaczęło biegać po poczekalni i prowokować zwierzęta. Piszczało, podskakiwało, zaczepiało je rączkami. Na zwrócenie uwagi, matka zareagowała zdaniem "To tylko dziecko" i pozwoliła córce na dalsze harce i wciskanie paluszków do kratek transportera. Kiedy dwulatka o mało nie straciła kciuków po zbyt bliskim kontakcie z kundelkiem, właściciel psa stanowczym głosem kazał kobiecie zapanować nad własnym dzieckiem.
- To niech te psy przestaną tak skomleć, już mnie głowa od tego boli - odparła niewiasta, spodziewając się zapewne, że w poczekalni weterynaryjnej zastanie absolutną ciszę. Niestety spotkało ją rozczarowanie i przymus czekania wśród zwierząt, które nie dość, że były zestresowane samą wizytą, to teraz jeszcze poszczekiwały, nakręcone przez piszczącą dziewczynkę.
- Jak któryś ją upieprzy, to nie ręczę za siebie, więc niech go pan trzyma - rzuciła po chwili, ku zaskoczeniu oczekujących pacjentów. Ten nagły wybuch agresji zadecydował o umieszczeniu kobiety na końcu kolejki i nie wpuszczeniu jej do gabinetu razem z właścicielem kota.
Dziecko przez ten czas zdążyło porozsypywać kredki w kąciku malucha, zjeść połowę kredy tablicowej i badać z bliska gniazdko kontaktowe.
Druga sytuacja była podobna tylko pod jednym względem. Kiedy weszłam do poczekalni było tam kilku ludzi z psami i kotami, oraz młoda mama z dwulatką, którą rodzicielka starała się zająć przy kąciku. Kiedy małe, niezgrabne rączki upuszczały kredki, kobieta podnosiła je i odkładała na miejsce. Matka pokazywała córce jak przesuwać klocki po zawiniętym druciku i tłumaczyła, że nie można podchodzić do piesków, bo to nie jest ich piesek i któryś z nich może zrobić krzywdę. Widząc, że Morfina patrzy na dziecko jak leprechaun na garnek złota, spytała czy może podejść z dziewczynką, czy piesek lubi dzieci, czy nic go nie boli, nie jest chory i nie będzie mu to przeszkadzać. Kobieta mówiła o tym, że w domu również mają zwierzęta i że starają się nauczyć córkę szacunku do puchatych braci mniejszych. Mówią jej o tym, że nie wolno szarpać zwierząt za futro, częstować swoim jedzeniem, ani wkładać paluszków do pyska, oka, nosa, czy ucha.
Dziecko podeszło do Morfiny, a matka kontrolowała małe rączki i przesuwała nimi delikatnie po futrze, cały czas powtarzając "delikatnie po futerku". Po głaskaniu kobieta z córką wróciły do tablicy i rysowały sobie kreski. Żadnych krzyków, żadnych pretensji do dźwięków wydawanych przez zwierzęta.
Dwa tak podobne przypadki, a wciąż tak skrajnie różne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz