Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 6 września 2019

Podobne, a różne

W ostatnich tygodniach spędziłam sporo czasu w gabinetach weterynaryjnych, próbując zdiagnozować Morfinę. Natrafiałam tam na różnych ludzi, zazwyczaj mi obojętnych. Czasem miedzy oczekującymi wywiązywała się miła rozmowa, czasem siedziało się w poczekalni, patrząc na wiszące tam obrazy, które znało się już na pamięć, lub przeglądając zostawione dla właścicieli pacjentów książki o kotach.
Można było też trafić na przypadki podobne z pozoru, lecz skrajnie różne przy bliższym poznaniu. 
Właśnie o tym będzie dzisiaj.

Przekroczyłam próg gabinetu, pełna nadziei, że ostatnie badania wyjdą w porządku. Ze względu na godziny poranne i zakończenie sezonu wakacyjnego, w poczekalni było stosunkowo niewiele osób. Czekała tam pani z Beaglem, mężczyzna z kotem w transporterze, drugi z wystraszonym kundelkiem i starsza pani z królikiem. Spytałam kto jest ostatni i usiadłam na wolnym miejscu, tuż obok staruszki z królikiem. Jak to często w poczekalniach bywa, było lekkie zamieszanie. Zestresowane psy popiskiwały, pomimo uspakajania przez swoich właścicieli, kot jeżył się i prychał od nadmiaru bodźców i obcych zapachów, Beagle postanowił opuścić gabinet, mimo swojego ograniczenia w postaci szelek i smyczy, po czym zdecydował się poinformować właścicielkę szczekaniem, że nie jest zadowolony z jego obecnej sytuacji. Z całego towarzystwa cicho był tylko przerażony królik i leżąca na podłodze Morfina, która jest już weteranką takich wizyt, więc dźwięki, zapachy i nakłuwanie igłami nie robiły na niej wrażenia.
W poczekalni nie działo się jednak nic nadzwyczajnego. Zwierzęta mają prawo bać się weterynarza i badań, które zazwyczaj nie są dla nich komfortowe, a bywają i bolesne. Ten strach był więc okazywany.

Na obiekt weszła kobieta z około dwuletnim dzieckiem na rękach i bez żadnego "dzień dobry", czy "kto ostatni" przetransportowała się bezpośrednio pod drzwi gabinetu. Pomimo tabliczki "o kolejności przyjęć decyduje lekarz", oraz "proszę zadzwonić dzwonkiem i czekać na wezwanie", kobieta wbiła do środka, gdzie trwał akurat delikatny zabieg pobierania krwi u fretki, trzymanej przez trójkę ludzi.
- Proszę poczekać na zewnątrz - oświadczył lekarz, manewrując igłą przy małym diable tasmańskim, który usiłował stylem węgorza opuścić kozetkę.
Kobieta zamknęła więc drzwi i poprawiając swoje dziecko na rękach, usiadła na wolnym krześle. Bez słowa wyjaśnień.
- Przepraszam panią - podjął rozmowę mężczyzna z kotem, który w kolejce był pierwszy - Tutaj obowiązuje kolejka jak kto przyszedł, chyba, że była pani umówiona na godzinę.
- Ja tylko po tabletki - oświadczyła niewiasta, rzucając wszystkim wrogie spojrzenie.
- To może pani wejść ze mną - odpowiedział właściciel kota, chcąc być uprzejmym - Tylko trzeba takie rzeczy mówić. Nie można sobie tak po prostu wchodzić bez kolejki.
- Pff - żachnęła się kobieta i dalej siedziała już w milczeniu, kołysząc dziecko na kolanach. Dziewczynka wyginając się w łuk, dawała znaki matce, że nie ma zamiaru siedzieć spokojnie, więc rodzicielka wypuściła młodocianą z objęć. Dziecko zaczęło biegać po poczekalni i prowokować zwierzęta. Piszczało, podskakiwało, zaczepiało je rączkami. Na zwrócenie uwagi, matka zareagowała zdaniem "To tylko dziecko" i pozwoliła córce na dalsze harce i wciskanie paluszków do kratek transportera. Kiedy dwulatka o mało nie straciła kciuków po zbyt bliskim kontakcie z kundelkiem, właściciel psa stanowczym głosem kazał kobiecie zapanować nad własnym dzieckiem.
- To niech te psy przestaną tak skomleć, już mnie głowa od tego boli - odparła niewiasta, spodziewając się zapewne, że w poczekalni weterynaryjnej zastanie absolutną ciszę. Niestety spotkało ją rozczarowanie i przymus czekania wśród zwierząt, które nie dość, że były zestresowane samą wizytą, to teraz jeszcze poszczekiwały, nakręcone przez piszczącą dziewczynkę.
- Jak któryś ją upieprzy, to nie ręczę za siebie, więc niech go pan trzyma - rzuciła po chwili, ku zaskoczeniu oczekujących pacjentów. Ten nagły wybuch agresji zadecydował o umieszczeniu kobiety na końcu kolejki i nie wpuszczeniu jej do gabinetu razem z właścicielem kota.
Dziecko przez ten czas zdążyło porozsypywać kredki w kąciku malucha, zjeść połowę kredy tablicowej i badać z bliska gniazdko kontaktowe.

Druga sytuacja była podobna tylko pod jednym względem. Kiedy weszłam do poczekalni było tam kilku ludzi z psami i kotami, oraz młoda mama z dwulatką, którą rodzicielka starała się zająć przy kąciku. Kiedy małe, niezgrabne rączki upuszczały kredki, kobieta podnosiła je i odkładała na miejsce. Matka pokazywała córce jak przesuwać klocki po zawiniętym druciku i tłumaczyła, że nie można podchodzić do piesków, bo to nie jest ich piesek i któryś z nich może zrobić krzywdę. Widząc, że Morfina patrzy na dziecko jak leprechaun na garnek złota, spytała czy może podejść z dziewczynką, czy piesek lubi dzieci, czy nic go nie boli, nie jest chory i nie będzie mu to przeszkadzać. Kobieta mówiła o tym, że w domu również mają zwierzęta i że starają się nauczyć córkę szacunku do puchatych braci mniejszych. Mówią jej o tym, że nie wolno szarpać zwierząt za futro, częstować swoim jedzeniem, ani wkładać paluszków do pyska, oka, nosa, czy ucha. 
Dziecko podeszło do Morfiny, a matka kontrolowała małe rączki i przesuwała nimi delikatnie po futrze, cały czas powtarzając "delikatnie po futerku". Po głaskaniu kobieta z córką wróciły do tablicy i rysowały sobie kreski. Żadnych krzyków, żadnych pretensji do dźwięków wydawanych przez zwierzęta.
Dwa tak podobne przypadki, a wciąż tak skrajnie różne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz