Przytrafiają się każdemu w mniejszej lub większej częstotliwości i natężeniu.
Kiedy próbujemy powiedzieć jedno słowo i nagle postanawiamy zmienić je na inne w ostatnim momencie, co skutkuje połączeniem dwóch różnych słów w jeden wyraz i zastanawiamy się czym do króliczka wielkanocnego jest rysza (połączenie ryżu i kaszy).
Kiedy usiłujemy wyminąć na chodniku osobę, nadchodzącą z naprzeciwka, która również próbuje nas wyminąć, robiąc to w tę samą stronę i kończymy tańcząc wokół siebie prymitywną odmianę walca, zanim komuś w końcu uda się zamierzony manewr.
Kiedy czekamy aż jakiś samochód przepuści nas na przejściu dla pieszych i po zatrzymaniu się pojazdu, postanawiamy przejść, lecz po chwili samochód decyduje się jednak jechać, więc stajemy i próbujemy się wycofać, na co on też staje, więc robimy krok do przodu i bawimy się przez kilka sekund w "Baba Jaga patrzy" na środku ulicy, wyglądając jak spłoszony jeleń, który zbyt późno ujrzał światła samochodu.
Każdy z nas miał chociaż jedną taką sytuację. Czasem jednak poziom niezręczności jest tak wysoki, że mamy ochotę zapaść się pod ziemię, zabierając ze sobą wszystkich, których dane zdarzenie dotyczyło.
Właśnie o tym będzie dzisiejsza historia.
~~~~~~
Razem ze znajomym (któremu sięgam ledwie pod pachę, a do niskich nie należę) wracaliśmy z poszukiwań pewnej książki, która pomimo zamówienia i zapewnień pracowników o jej dostępności, nie pojawiała się w punktach sprzedaży. Oboje byliśmy tym faktem nieco zirytowani, ale żadne z nas nie chciało tego okazywać drugiemu.
Kiedy doszliśmy do bardzo długiego przejścia dla pieszych, stała już przy nim starsza kobieta z balkonikiem, która włączyła przycisk sygnalizacji świetlnej i oczekiwała na zielone. Po kilku minutach intensywnego ruchu ulicznego, samochody zaczęły się zatrzymywać i zielony ludzik, oraz towarzyszący mu pisk urządzenia, oświadczyli nam, że możemy przejść.
Ruszyliśmy do przodu, jednak sygnalizacja zaczęła mrygać już w połowie naszej drogi. Zastanawialiśmy się jak ktokolwiek miałby zdążyć przejść przez tak długi odcinek i zmieścić się w wyznaczonym czasie. Bez przebiegnięcia, nie było to możliwe.
Dochodząc do chodnika, usłyszeliśmy za sobą serię klaksonów. Po odruchowym obróceniu się w kierunku źródła dźwięku, ujrzeliśmy (wcześniej przez nas widzianą) starszą panią z balkonikiem, usiłującą popychając przed sobą sprzęt rehabilitacyjny, przejść na drugą stronę. Kobiecina poruszała się tiptopami i widać było, że każdy krok sprawia jej dużą trudność. Do tego na balkoniku spoczywała torba z zakupami.
Spojrzeliśmy po sobie i wróciliśmy na przejście. Podczas kiedy kolega usiłował za pomocą podniesionego głosu i gestykulacji uświadomić kierowcy, że staruszka nie weźmie sprzętu na plecy i nie przebiegnie przez przejście, żeby zdążyć na krótkie zielone, ja zaoferowałam pomoc w przeniesieniu torby na drugą stronę, żeby odciążyć balkonik.
- Gdzie Ci się tak spieszy? - wydzierał się znajomy, przekrzykując klaksonową orkiestrę - Spokojnie, ej każdy ma prawo przejść. Sikać Ci się chce? Było pić mniej kawy na stacji. Chill.
- Dziękuję Ci słoneczko - powiedziała kobieta, przesuwając powoli swój wózeczek - Nogi już nie te. Mam takie mrowienia i nie jestem w stanie szybciej chodzić.
- Pani się nie przejmuje i nie spieszy, powolutku sobie przejdziemy - odpowiedziałam, trzymając torbę i odcinając kobiecinę od niecierpliwych kierowców.
- Te światła takie krótkie. Ciężko zdążyć, a nie mam gdzie indziej żeby przejść, bo musiałabym dużo nadrobić. A nogi już nie te.
- Pani się nie stresuje. Ludziom się wiecznie spieszy.
Na przejściu pojawili się inni ludzie, kiedy zielony ludzik zagościł na światłach ponownie. Wyminęli nas i w połowie drogi znowu zostaliśmy sami.
- Ślimaki to na chodniki, a nie na ulice wchodzić! - wydarł się ktoś przez uchylone okno Skody Fabii.
- Koleżko, a wskazać Ci miejsce przy kierownicy, czy sam trafisz? - interweniował znajomy.
- Weźcie tego żółwia z jezdni!
- Od kiedy buraki mają prawo jazdy? Do warzywniaka leżeć.
- Coś powiedział?
- Głuchy? Więcej klaksonu trzeba używać.
Atmosfera gęstniała i blisko było do rękoczynów. Byłam wdzięczna poszczególnym kierowcom za cierpliwość i zachowany spokój. Ludzie zaczynali skakać sobie do gardeł w dalszej części uformowanego korka.
Przechodząc przez ostatni fragment jezdni, ogłuszył nas dźwięk klaksonu ciężarówki. Staruszka wzdrygnęła się, a ja poczułam jak piszczy mi w uszach. Odgłos był potężny.
- Ruszta się! - usłyszeliśmy od tirowca.
- Sam się rusz ćwoku, po rowach jeździć, a nie po ulicy - przystąpił do kolejnego ataku znajomy.
- Mateusz? - spytał zdziwiony kierowca - Jak się odzywasz do ojca?
- Tata?
Obejrzałam się przez ramię i za kierownicą pojazdu ujrzałam ojca Mateusza. Niezła wtopa.
- Co Ty tu robisz?
- Pomagam staruszce. Niech no się matka dowie jak traktujesz starszych. Babcia się nie ucieszy.
- Nie pyskuj do mnie, pogadamy w domu. Złaź z jezdni. Czerwone jest.
- A żebyś wiedział, że pogadamy. Mamy przefrunąć Twoim zdaniem? Ogarnij się człowieku.
Nagle z samochodu stojącego tuż obok ciężarówki, wyskoczył młody mężczyzna w sutannie.
- Proszę, nie kłóćcie się. Pozwólmy tej kobiecie przejść w spokoju - odezwał się ksiądz, wcinając się w rozmowę ojca i syna.
- To mój syn, mogę sobie na niego krzyczeć do woli.
- Nie uchodzi.
Zdążyliśmy przejść i po upewnieniu się, że kobieta dalej sobie poradzi i córka wniesie jej zakupy do domu, umieściłam torbę na balkoniku i czekałam aż dołączy do mnie mój dwumetrowy rycerz, dyskutujący żywo ze swoim ojcem i księdzem jednocześnie.
Koniec końców, wszyscy ruszyli w swoją stronę, a zarówno Mateusz, jak i jego rodziciel, zostali zaproszeni do spowiedzi i na mszę świętą, by odkupić swoje grzechy i wybaczyć sobie przykre słowa, jakie padły na ulicy.
To się nazywa być we właściwym miejscu, o właściwym czasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz