Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 10 kwietnia 2020

Jak zostałem adoptowany (by Damian)

Damian opowiedział pewną historię ze swojej wczesnej młodości. Pozwolił ją spisać i przekazać Wam, jako że nie uważa jej za tajemnicę i nie ma problemu z tymi wspomnieniami.

Uznałam, że historia jest warta poznania przez większą ilość osób i może coś wnieść do ich życia. Dlatego teraz przekazuję ją Wam.


~~~~~~

Kiedy miałem pięć lat, zostałem adoptowany. Nie pamiętam sprzed adopcji wszystkiego, ale pamiętam na tyle dużo, żeby mieć w głowie pewien niekompletny obraz.

Do domu dziecka trafiłem, kiedy byłem całkiem mały. Mogłem mieć kilka tygodni, miesiąc, nikt tak naprawdę nie wiedział. Jako datę moich urodzin przyjęto więc dzień, w którym trafiłem do sierocińca. Mniej więcej. Nie miało to znaczenia, ponieważ w ośrodku rzadko obchodzono czyjeś urodziny i świętowanie ich było przeznaczone głównie dla sektora drugiego.

Drogą wyjaśnienia.
Cały kompleks był olbrzymi (a przynajmniej wydawał się olbrzymi dla małego mnie) i został podzielony na trzy sektory:

  • sektor 0 (zera) - dzieci w wieko 0-3 lata.
  • sektor 1 (jedynki) - dzieci w wieku 4-10 lat.
  • sektor 2 (dwójki) - młodzież w wieku 11-18 lat.
Sektory znajdowały się w osobnych budynkach i nie miały ze sobą kontaktu, poza świętami Bożego Narodzenia, Wielkanocą i innymi większymi uroczystościami. 

Prawda była taka, że największą szansę na adopcję miały zera. Ludzie preferują dzieci, które są małe, urocze i nie zostały jeszcze zniszczone. Tak przynajmniej było przed rokiem 2000, w tym konkretnym ośrodku. Nie wiem jak wygląda to teraz na innych obiektach.

Moje najwcześniejsze strzępki wspomnień pochodzą jeszcze z czasów, kiedy znajdowałem się w sektorze 0. Są to fragmenty, tak naprawdę niepowiązane z niczym. W tym sektorze opiekunki były nazywane ciociami. Ciocie zajmowały się dziećmi, które większość czasu spędzały na zabawach i nawiązywaniu znajomości z innymi sierotkami. Wszyscy byli tutaj równi i nie działo się nic złego.

Kiedy ktoś przechodził z jednego sektora do drugiego, z każdym kolejnym krokiem tracił cząstkę siebie. Zarówno opiekunowie, jak i dzieciaki wiedzieli, że adopcje na sektorze 1 zdarzały się rzadko, a na sektorze 2 właściwie wcale. Każdy miał świadomość, że jeśli nie znalazło się rodziny do trzeciego roku życia, była nikła szansa, że kiedykolwiek się ją znajdzie.

W sektorze pierwszym nie było już "cioć". Ten sektor znacząco różnił się od poprzedniego. Do opiekunek i opiekunów należało się zwracać przez "pani" lub "pan". Budowano też w dzieciach dystans. Odchodzono od przytulania i spędzania z  nami czasu. Jeśli chciało się mieć kogoś bliskiego, należało znaleźć sobie przyjaciela, najlepiej kogoś w swoim wieku. W jedynkach zaczynała się też standardowa walka o przetrwanie. Silniejsze i większe dzieci dokuczały tym mniejszym i słabszym. Obowiązywały tu też "klasy społeczne", które w zerówkach nie istniały. Nie istniała równość. Dzieci dzieliły się na "gorsze" i "lepsze". Z jakiegoś powodu te, które nie znały swoich rodziców od początku były traktowane jako dzieci gorszego sortu. Lepsze były te, które zostały odebrane z rodzin patologicznych lub których rodzice zginęli w wypadku. Były to podziały, które ustanowiły starsze dzieci sektora 1, ale opiekunowie prawdopodobnie o tym wiedzieli. Dzieci gorsze były nazywane kundlami. Ja byłem więc takim kundlem, do tego małym i cherlawym, musiałem więc szybko nauczyć się gdzie moje miejsce i jak się nie wychylać. Nie byłem silny, więc moim systemem obronnym była ucieczka.

Opiekunki nie pozwalały na bicie i pastwienie się nad mniejszymi, więc w ich pobliżu panowała strefa wolna od konfliktów.

W tym sektorze obowiązywało kilka zasad:
  • konfidenci mają siniaki,
  • jeśli coś należało do Ciebie, ale ukradła Ci to osoba silniejsza, to nie była to kradzież,
  • jeśli zabrałeś ukradzioną Ci wcześniej rzecz od złodzieja, sam stawałeś się złodziejem,
  • haracz zapewnia bezpieczeństwo i nietykalność,
  • haraczem mogło być oddawanie słodyczy, deseru, części posiłku, wymiana obowiązków, czy przywilejów,
  • jeśli plączesz się pod nogami lub odzywasz niepytany, znaczy że zbierasz siniaki.
Zasad było pewnie więcej, ale tych podstawowych musiałem nauczyć się już w kilka dni po zmianie sektora. Nie zawsze było mnie stać na haracz, więc często obrywałem, jeśli akurat nie zdążyłem uciec do bezpiecznej strefy. Wersja dla opiekunek była taka, że często się przewracałem i wpadałem na coś podczas zabawy. Nie wiem czy to kupowały, ale skarżenie było tutaj gorsze od kradzieży, a ja starałem się przeżyć w cieniu.

Osobne pokoje sypialne pojawiały się dopiero w sektorze drugim, więc zarówno zerówki, jak i jedynki spały po kilka osób w jednej sypialni. Każdy miał własne łóżko i szafkę, ale poza tym właściwie nie posiadał prywatnych przedmiotów, ani żadnej przestrzeni.

Skrzydło budynku dla chłopców było oddzielone od skrzydła dla dziewczynek. Widywaliśmy się z płcią przeciwną tylko w salach wspólnych, do których należała stołówka, bawialnia i sale edukacyjne. O tym, że zasady u dziewczyn wyglądają podobnie jak u nas dowiedziałem się dopiero od Agnieszki, która pomimo faktu posiadania rodziców alkoholików nie uważała się za osobę lepszego sortu. Aga była ode mnie starsza o dwa lata, ale szybko się zakumplowaliśmy. To ona dała mi kilka wskazówek i pokazała miejsca na podwórku, w których można było się schować, kiedy w pobliżu nie było opiekunów. Potrafiła ślicznie rysować i wiele z jej prac wisiało na ścianie pokoju plastycznego.

Od czasu do czasu na sale wspólne wchodzili dorośli z zewnątrz. Byli to ludzie, którzy szukali dziecka do adopcji. Było ich zdecydowanie mniej niż w sektorze 0, ale czasem się pojawiali. System opierał się na tym, że po zatwierdzeniu dokumentów i spełnieniu wymaganych warunków, przyszli rodzice spędzali trochę czasu z dziećmi i wybierali te, które miało u nich zamieszkać. Przychodzili nam poczytać, pobawić się z nami, czasem zabrać na spacer, czy po prostu porozmawiać. Rodziców było jednak niewielu, a dzieci, które zabiegały o ich względy mnóstwo.

- Nawet nie warto próbować - powiedziała kiedyś Agnieszka - Strata czasu. My zostaniemy tutaj na zawsze.

"Na zawsze" znaczyło do osiemnastego roku życia, ale Aga miała rację. Nie warto było robić sobie nadziei. Lepiej było przyjąć los takim, jakim był i przygotować się na kolejną zmianę sektora za kilka lat. 

Dwójki były legendą. Kradzieże, bójki i problemy z prawem były tam właściwie na porządku dziennym. Jeśli nasz sektor był szkołą przetrwania, to sektor 2 był właściwie otwartą strefą wojny na ziemi niczyjej. Nikt nie wiedział po jakiej stronie tam stał, ani czy były jakiekolwiek strony, ale należało umieć się bić i o siebie zadbać. Nikt nie chciał tam trafić, ale czekało to nas wszystkich.

Nie zabiegałem o uwagę adoptujących. Przychodzili, czytali bajki i odchodzili. Byli kolejnym elementem codzienności i nie wnosili niczego do naszego życia. Im bardziej akceptowało się taki stan rzeczy, tym mniejsze czuło się rozczarowanie i żal.

Pamiętam jedne święta w sali wspólnej dla wszystkich sektorów. Była uroczysta kolacja, była wielka choinka i przyszedł nawet Mikołaj, który szybko został zdemaskowany przez sektor 2. Nie przeszkadzało mi, że nie jest prawdziwy. Był legendą, tak jak posiadanie rodziców. To były nieprawdziwe historie, które miały sprawić, że dzieciaki czuły się lepiej. Dostałem wtedy dużego dinozaura i paczkę kredek. To były jedyne przedmioty, które poza ubraniami posiadałem na własność i nie musiałem się nimi z nikim dzielić. Podpisałem je, ale wiedziałem, że to nie uchroni ich przed kradzieżą. Ja musiałem zadbać o to, żeby nikt mi ich nie odebrał. Wtedy po raz pierwszy postanowiłem czegokolwiek bronić, ponieważ tak bardzo chciałem mieć coś własnego. Kredki dokładnie ukryłem, a dinozaura zabierałem ze sobą wszędzie. Nie było momentu, w którym gdziekolwiek bym go zostawił i tylko dzięki temu udało mi się zachować oba te przedmioty. To były dla mnie świętości. Kochałem tego dinozaura. Dotykać mogły go tylko opiekunki i Agnieszka. Byłem gotowy za niego walczyć i go bronić.

Sektor 2 uważany był za problematycznych zbrodniarzy. Większość paliła, piła i miała na koncie problemy z prawem, ale były to też osoby z największym doświadczeniem. 
Kiedy pewnego dnia zadałem opiekunce pytanie "dlaczego właściwie niektórzy mają rodziców, a niektórzy nie" i jej odpowiedź sprowadzała się do "tak po prostu jest", postanowiłem zebrać kilka deserów i opłacić odpowiedź u kogoś z dwójek, kiedy następnym razem spotkaliśmy się przy wielkim stole. Lepszą odpowiedź pewnie dostałbym za papierosy, ale w naszym sektorze ten towar był nie do zdobycia i jako 4,5-latek bałem się wszystkiego, co nie było dozwolone. 
Chłopak z dwójki zmierzył mnie spojrzeniem i odparł z uśmiechem, że jesteśmy wybrakowani i dlatego nikt nas nie chce. Zostaliśmy wyrzuceni, bo nie zasługiwaliśmy na życie, ale komuś się zrobiło przykro i nas nie zabił, tylko oddał tutaj, a miłość nie istnieje. Nie uzyskałem odpowiedzi na pytanie dodatkowe "co zrobiliśmy złego, że nas nie chciano", ale nie miałem już niczego do zapłacenia, więc było to sprawiedliwe. I tak dowiedziałem się więcej niż od opiekunki.
Zadałem to samo pytanie Agnieszce, ale nie pamiętam już co mi odpowiedziała. Znając ją, było to coś w stylu "może urodziliśmy się w złym czasie i dlatego nikt nas nie chce".

Pewnego dnia byłem pochłonięty portretowaniem mojego dinozaura, ponieważ większość moich rysunków przedstawiało dinozaury. Agnieszka siedziała ze mną przy stole i nie zauważyliśmy nawet jak do sali weszło dwóch dorosłych z zewnątrz. Agnieszka nie mogła nigdzie znaleźć koloru, którego potrzebowała, więc pożyczyłem jej swoje kredki od Mikołaja. Nie chciała mi ich wypisywać i wolała korzystać z kredek wspólnych z puszki, ale ja chciałem, żeby użyła koloru, którego potrzebowała. Do naszego stolika podeszła kobieta i spytała co tam sobie rysujemy. Odpowiedzieliśmy na pytanie i wtedy kobieta spytała czyj jest ten piękny dinozaur, który stał przed nami. Odparłem, że mój i że dostałem go na święta, tak jak kredki, których używaliśmy. Kobieta spytała czy może się przyjrzeć dinozaurowi. Nie lubiłem, kiedy dotykali go obcy, ale zezwoliłem na to, jako że ta pani była miła. Była też dorosła, więc prawdopodobnie nie chciała go ukraść. Popodziwiała nasze obrazki i poszła dalej. 

Ci sami ludzie wracali na naszą salę wielokrotnie w różnych dniach. Czasem siedzieli tylko w rogu sali i rozmawiali między sobą, obserwując dzieci. Nie czuliśmy się nieswojo, bo byliśmy przyzwyczajeni do tego, że ktoś zawsze nam się przyglądał.

Tego dnia Agnieszka się rozchorowała, więc nie wpuszczono jej do bawialni i byłem zmuszony siedzieć przy stole sam. Zauważyłem, że para siedziała przy oknie i śledziła spojrzeniem biegające dzieci. Wpadłem na pewien pomysł i ignorując zasadę, by nie odzywać się niepytanym, podszedłem do dorosłych i zapytałem czy szukają czegoś konkretnie. Spojrzeli na siebie i odpowiedzieli z uśmiechem, że chcieliby dać komuś dom, więc spytałem czy chcieliby chłopca, czy dziewczynkę, bo jeśli dziewczynkę, to znałem jedną bardzo fajną. Obcy uśmiechnęli się jeszcze szerzej i spytali czy mam na myśli dziewczynkę, z którą zawsze rysuję i kiedy odpowiedziałem, że tak, zapytali czy nie byłoby mi przykro, gdyby ona została zabrana, bo chyba dobrze się dogadywaliśmy. Odparłem, że byłoby mi trochę przykro, ale cieszyłbym się, że znalazła rodzinę, bo za kilka lat musiałaby przejść do drugiego sektora, więc i tak zostalibyśmy rozdzieleni. Jakoś bym sobie poradził. Zapytałem ich też czy wiedzą o sektorze 0, bo to właśnie stamtąd brało się najlepsze dzieci. Nie wiedziałem czy ta informacja nie została z jakiegoś powodu zatajona przez opiekunów, a chciałem pomóc tym ludziom, bo byli bardzo mili. Twierdziłem wtedy, że powinni sobie wybrać jakieś ładne dziecko zerowe. Przecież to właśnie zera brało się do domu, nie jedynki, ani dwójki. Kobieta się popłakała i nie miałem pojęcia dlaczego, ale byłem zbyt przerażony, że zrobiłem coś złego, żeby jeszcze kiedykolwiek do nich podejść. Zacząłem ich unikać.

Jakiś czas później zostałem wezwany na rozmowę. Bałem się, że coś przeskrobałem, ale opiekunka chciała mnie tylko zapytać czy chciałbym mieć rodzinę. W ośrodku znajdowały się dzieci, które z nieznanych mi powodów odmawiały adopcji i wolały zostać w domu dziecka. Zazwyczaj były to tak zwane zwrotki - osoby, które trafiały tutaj już któryś raz i bały się kolejnych zmian. Nie dało się zmusić nikogo do przyjęcia nowej rodziny, dlatego dzieciom przed adopcją zadawano takie pytanie. Nie wiedziałem tylko dlaczego zadawano je mnie, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że chciałbym, ale to się raczej nie stanie, więc chciałbym wrócić do bawialni dokończyć rysunek, zanim wygonią nas na podwórko.

W kolejnych dniach były ze mną przeprowadzane rozmowy z psychologiem (wtedy były to dla mnie po prostu kolejne opiekunki), który zadawał mi mnóstwo pytań i notował coś na kartce. Tego samego dnia znajoma para znowu pojawiła się w ośrodku i podeszła bezpośrednio do naszego stolika. Byłem przekonany, że udało mi się namówić ich na adopcję Agi, ale oni chcieli porozmawiać ze mną, więc zabrali mnie na bok i zapytali czy nie chciałbym mieć kiedyś rodziny. W tamtym czasie pytało mnie o to sporo osób, a odpowiedź wcale się nie zmieniała. Chciałem mieć rodzinę (cokolwiek to znaczyło), ale wiedziałem, że w ośrodku są dzieci, które potrzebowały jej bardziej i miały większe szanse. Zostałem zabrany na spacer i na plac zabaw. W końcu para spytała mnie czy nie chciałbym zamieszkać właśnie z nimi. Bardzo chciałem, ale musiałem najpierw porozmawiać z Agnieszką. Jeśli ona by tego nie chciała, nie mógłbym się na to zgodzić. Aga nie miała jednak nic przeciwko i chociaż była smutna, powiedziała że cieszy się, że mi się udało. Nie wiedziałem, że tak ciężko będzie mi stamtąd odejść i nie sądziłem, że kiedykolwiek to się stanie, więc nie byłem na to emocjonalnie przygotowany.

Nowi opiekunowie chcieli przestawić mnie na życie z nimi po trochu, żeby nie wywołać u mnie szoku. Przyprowadzili mnie do swojego mieszkania razem z opiekunką z domu dziecka, pokazali mój pokój i cały dom. Było dla mnie nierealne, że miałbym mieć swój własny kawałek przestrzeni, ze swoimi własnymi rzeczami i zabawkami. To mnie przerastało.

Zapytałem dlaczego właściwie chcieli wybrać mnie, skoro w ośrodku było tyle fajnych dzieci. Przede wszystkim młodszych. Odpowiedzieli, że do tej pory to ja martwiłem się o innych, więc teraz ktoś powinien zamartwić się o mnie. Obiecałem sobie, że nigdy ich nie rozczaruję i nie pozwolę im żałować tej decyzji. Nie chciałem być też zwrócony, więc zamierzałem zrobić wszystko, żeby byli ze mnie zadowoleni.

W dzień moich przenosin pożegnałem się z Agnieszką (płakałem wtedy strasznie) i oddałem jej swoje kredki, ponieważ uznałem, że jej przydadzą się bardziej, a i tak chciałem dać jej coś na pamiątkę.
Niestety więcej się już nie spotkaliśmy i nie udało nam się utrzymywać ze sobą kontaktu. Mam nadzieję, że została adoptowana przez wspaniałych ludzi, bo bardzo na to zasługiwała.

Nowa rodzina uspokajała mnie przed moją pierwszą nocą w nowym pokoju. Mówili, że jeśli bym się czegoś przestraszył, bał się być sam albo chciał wrócić na noc do ośrodka, to wystarczy, żebym im to powiedział. Wiedzieli jak straszne mogą być nowe rzeczy dla kogoś takiego jak ja i jak mógłbym zareagować na nagłą zmianę otoczenia. Nic się jednak nie działo. Miałem ze sobą mojego dinozaura, a na szafce stała śliczna nocna lampka, która rzucała gwiazdki na suficie. Zasnąłem bez problemu i spałem całą noc.

Z dnia na dzień czułem się w nowym domu coraz bardziej swobodnie i coraz bardziej lubiłem nowych opiekunów. Zaproponowali, żebym nie mówił im na "pan" i "pani", tylko "tato" i "mamo" lub jeśli się krępowałem "wujku" i "ciociu". Nigdy nie mówiłem do nikogo "mamo" i "tato", ale "ciocie" były przeznaczone dla maluchów w zerach, więc zdecydowałem się na "mamę" i "tatę", chociaż same słowa brzmiały dziwnie w moich ustach i często musiałem się poprawiać, ponieważ tryb "pan" i "pani" tak silnie został wyryty w mojej głowie.

Pokochałem ich dużo później niż oni pokochali mnie. Okazało się, że chłopak z dwójki jednak się mylił i miłość istniała. Musiałem od nowa nauczyć się, że przytulanie jest naturalne, a okazywanie uczuć wskazane. Bałem się, że jeśli zrobię coś nie tak, mogę to wszystko stracić, ale oni zapewniali mnie, że tak się nie stanie. Mogłem im o wszystkim mówić i nie martwić się, że zostanę zwrócony, czy odrzucony. Byli zupełnie inni od opiekunek w sierocińcu. Cała ich uwaga skupiała się na mnie. Chwalili mnie za rzeczy, za które do tej pory nigdy nie byłem chwalony. Za prześcielenie łóżka, zjedzenie całego posiłku, pokolorowanie obrazka. 

Pewnego dnia zapytali czy chciałbym zostać przy swoim nazwisku, czy wolałbym zmienić je na ich nazwisko albo posługiwać się dwoma. Nie wiedziałem, że istnieje w ogóle dla mnie taka możliwość. Chciałem przejąć ich nazwisko. Nie czułem się przywiązany do mojego, ponieważ nie należało ono tak naprawdę do nikogo, kogo znałem. To było dla mnie kolejnym zapewnieniem, że należałem do tej rodziny. 

Opiekunki z domu dziecka czasem pojawiały się w domu i pytały jak się czułem albo czy nowe miejsce mi się podobało. Musiały się upewnić czy przypadkiem nie chciałem wrócić do ośrodka. Nie miałem zamiaru nigdzie iść i po jakimś czasie przestały przychodzić. Jeśli to robiły, to mnie przy tym nie było.

Niecały rok po mojej adopcji rodzice poinformowali mnie, że będę miał braciszka. Kiedy spytałem czy adoptują kogoś z tego samego domu dziecka, z którego ja pochodziłem, odparli że tym razem dziecko się urodzi. Mama była w ciąży. Nie byłem głupi. Znałem różnicę pomiędzy dziećmi biologicznymi, a tymi przygarniętymi. Wiedziałem, że mój czas w tym domu dobiegał końca. Było mi przykro, ale zdążyłem nagromadzić tyle dobrych wspomnień, że mogłem jakoś pogodzić się z faktem powrotu do sierocińca. Spakowałem do torby swoje ubrania, wziąłem w rękę dinozaura i zapytałem kiedy po mnie przyjadą. Rodzice byli w szoku i zupełnie nie wiedzieli o co mi chodzi, a ja starając się nie płakać, żeby nie sprawić im przykrości, pytałem dalej kiedy mnie odwiozą do domu dziecka. Po bardzo długiej rozmowie udało im się przekonać mnie, że wcale nie zamierzają się mnie pozbywać i to, że będę miał brata wcale nie oznacza, że nie będzie już dla mnie miejsca. Byłem ich synem i nie mieli zamiaru tego zmieniać ani w tamtym czasie, ani nigdy później.

Kiedy urodził się mój brat, na początku bałem się do niego zbliżyć. Był mały, kruchy i bardzo cenny. Traktowałem go jak złoty ołtarzyk. Był lepszy ode mnie i od razu po narodzinach miał wyższy status. Potem dotarło do mnie, że zasady z sierocińca nie przekładają się na zasady życia w rodzinie. Rodzice traktowali go tak samo jak mnie. Kochali nas jednakowo i nigdy nie miałem wątpliwości, że byłem dla nich tak samo ważny jak on. Pokochałem go dużo bardziej niż się spodziewałem i obiecałem, że zrobię wszystko, żeby go ochronić. Byłem w końcu starszym bratem. Mógł na mnie liczyć i jeśli ktoś go zaczepiał albo sprawił mu przykrość, mógł mieć pewność, że będzie miał do czynienia ze mną.

Niestety nie zdołałem go ochronić przed wszystkim.

Miałby teraz 22 lata. Prawie 23.

Nie widziałem go już 10 lat. Strasznie za nim tęsknię, ale mam nadzieję, że byłem dobrym bratem i nigdy go nie rozczarowałem. 
On był najlepszym.

Chciałbym też wierzyć, że byłem dobrym synem. Rodzice wielokrotnie zapewniali mnie, że tak właśnie było, ale chociaż bardzo się starałem, czułem że zawsze mógłbym dać z siebie więcej. Zastanawiałem się też czy gdyby adoptowali kogoś innego, ich życie potoczyłoby się inaczej.

Wszystko do czego w życiu doszedłem i czego zostałem nauczony zawdzięczam im. To oni mieli wpływ na to jakim człowiekiem jestem obecnie. Ukształtowali mnie w znaczący sposób.

Może to ja przyniosłem im pecha, może stałoby się to i bez mojego udziału. Tego nie wiem. Wiem jednak, że gdyby nie oni, mnie mogłoby tu nie być, a już na pewno nie byłbym osobą, jaką jestem teraz. 
Za tę szansę jestem im bardzo wdzięczny. Zawsze byłem i zawsze będę.
Ponieważ nie każdy miał tyle szczęścia, żeby ją otrzymać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz