Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 2 września 2020

Spotkaliśmy lokalną szamankę

Pierwszego dnia po przyjeździe postanowiliśmy nadać naszemu kampero-domkowi imię. Został on więc lawendową arką. Dlaczego "lawendową" powiem za chwilę.

W lawendowej arce obowiązywało kilka zasad, ale jedna z głównych dotyczyła porannego wstawania. Jako że spaliśmy w trybie twistera i nasze kończyny tworzyły ludzkie spaghetti, a często brzuch czy plecy jednego człowieka były jednocześnie poduszką drugiego, stanowiło to pewien pobudkowy problem. Ustaliliśmy, że osoba, która przebudzi się jako pierwsza czeka aż obudzi się przynajmniej 50% współposiadaczy łóżka. Wolno było rozmawiać, lecz nie wolno było wstawać ani zmieniać pozycji. Wyjątek stanowiła silna potrzeba fizjologiczna lub klęska żywiołowa. Taki system pozwalał na wyspanie się większej części grupy i likwidował prawdopodobieństwo powstania szoku termicznego, który mógłby wystąpić, gdyby część grzejników ulotniła się ze swoich miejsc. To rozwiązanie działało na tyle dobrze, że z końcem pierwszego tygodnia właściwie wszyscy budzili się już o jednym czasie i nie byli zmuszeni wegetować w oczekiwaniu na powrót do żywych sąsiada obok.

Dnia pierwszego pojawiła się też zagwozdka o nazwie "co będziemy tutaj jedli".

- Musimy wybrać kucharza - padło, kiedy wszyscy podjęli decyzję o opuszczeniu legowiska i osiem par oczu (wliczając w to Morfinę) zwróciło się w kierunku Damiana.

- Zanim spytasz dlaczego Ty - przemówiła Ruda - pozwól, że Ci przypomnę moją jajecznicę w kolorze dojrzałych glutów. Ja bym chciała przeżyć, a Ty gotujesz najlepiej, więc powinieneś gotować. Kto jest za? Wszyscy? Przegłosowane.

- Dobra, ale załatwiacie produkty i pomagacie przy tym - odparł Damian, widząc w górze ręce wszystkich zgromadzonych i zdając sobie sprawę, że raczej się z tego nie wybroni.

Postanowiliśmy podzielić się na mniejsze grupki i poszukać sklepu, względnie jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy kupić coś do jedzenia. Liczyliśmy również na lokalne produkty, takie jak jajka czy mleko. Zdecydowaliśmy się kierować wonią obory, jednak poza stadninami nie udało nam się znaleźć żadnego gospodarstwa. Jako, że skarbnicą wiedzy o danym miejscu są jego mieszkańcy, zdecydowaliśmy się zapukać do drzwi drewnianej chatki, otoczonej dzwoneczkami i bukietami suszonych roślin.

- Dzień dobry - powiedział Oli, kiedy drzwi otworzyła starsza, przygarbiona kobieta - przepraszamy, że niepokoimy, ale może orientuje się pani gdzie tu jest najbliższy...

- Nie powinniście po tym chodzić - przerwała chłopakowi niewiasta i zaczęła zamykać drzwi.

- Ale po czym? - spytała Ruda - Myśmy tylko chcieli o sklep spytać.

- I nie powinniście po tym chodzić - odpowiedziała kobieta, zatrzaskując drzwi.

- No co za stara rumpla! Chleb gdzie kupić można? Halo?

- Chodź Ruda, spytamy kogoś innego - odparł Oli, odciągając dziewczynę od drzwi.

Staruszka przyglądała nam się z okna i nie wyglądała na zadowoloną z wizyty, więc postanowiliśmy opuścić jej teren, jednak kiedy wyszliśmy na ścieżkę, kobieta krzyknęła za nami i kazała nam poczekać. Zdezorientowani staliśmy więc na środku drogi, zastanawiając się czy nie powinniśmy raczej uciekać. Drzwi po chwili otwarły się i kobiecina przytruptała do nas, niosąc w ręku jakieś materiałowe zawiniątka.

- Polujecie? - spytała, patrząc nam głęboko w oczy.

- Co? - spytałam, rozglądając się dookoła. Nawet jeśli zaczęlibyśmy tu krzyczeć istniała bardzo niewielka szansa, że ktoś by nas usłyszał i jeszcze mniejsza, że ktoś by nam pomógł.

- No, na kaczki. Polujecie na kaczki? Przyjechaliście tu na kaczki?

- Nie - odparliśmy zgodnie - Na wakacje, odpocząć.

- I nie na kaczki?

- Nie, nawet nie wiedzieliśmy, że tu są kaczki.

Staruszka zmrużyła oczy i spytała:

- Ile Was jest?

- Osiem - odpowiedziałam, zastanawiając się po chwili czy powinniśmy podawać obcej osobie takie informacje.

- Osiem?

- No i zwierzęta - dodał Szyszek.

- Jakie?

- No, pies, kot, szczury... - zaczął wymieniać Oli.

Kobieta chyba nie do końca wierzyła w naszą wersję, ale ostatecznie podała nam materiałowe woreczki i rzekła:

- W domu rozwiesić, najlepiej na każdej ścianie.

- Ale co to jest?

- Rośliny ususzone.

- Ale po co?

- Powiesić - powiedziała z powagą staruszka i zaczęła odchodzić w stronę swojego domu.

- Ale bo my sklepu szukamy! - rzuciła za kobietą Ruda.

- Darmo szukacie, nie z tej strony - odparła niewiasta, zamykając za sobą drzwi.

- No dobra, ale to gdzie w takim razie - powiedziała do siebie Ruda, przyglądając się woreczkom z suszem.

- Myślicie, że to jakaś wiedźma? - spytał Oli - Wyglądała dość przyjaźnie.

- Ciekawe z której strony? Trzeba to wyrzucić w cholerę.

- Kazała nam to powiesić. W sumie nawet nie wzięła pieniędzy ani nic. Nie zdążyliśmy jej nawet podziękować.

- Nie wyglądała na normalną, ja bym to wyrzuciła.

- Ruda, ale to tylko jakieś zioła. Lawenda, pewnie jakieś leśne kwiatki.

- Dobra, ale tym się nie najemy i dalej nie wiemy gdzie jest jakiś sklep.

Po niemal dwugodzinnej wędrówce po nielicznych domach i leśnej drodze wróciliśmy do domu, niosąc ze sobą tylko woreczki z suszem. Damian spojrzał na nas z politowaniem i przejął łupy, mówiąc:

- Macie szczęście, że Boguś z Agnieszką i Arkiem przytaszczyli ziemniaki. Jest jakiś sklep cztery kilometry stąd, trzeba się tam przejść po grubsze zakupy. A właściwie po co to?

- No, powiesić mamy...

- Od kogo to dostaliście?

- Od takiej starszej pani z lasu.

Nasz nadworny kucharz spojrzał na nas jak na zjadaczy halucynków, ale zabrał ze sobą roślinki.

Jeszcze tego samego dnia do bramy zapukała starsza pani, która wręczyła nam woreczki, pytając czy może pożyczyć sobie kilku panów na chwilę, bo drzewo jej się zwaliło na podwórko i trzeba porąbać je na kawałki. Porzuciliśmy swoje placki ziemniaczane i zostawiając za sobą jedną osobę, która została wylosowana na zmywak, ruszyliśmy za kobietą do lasu.

Podczas rozdzielania drzewa i znoszenia go na przygotowane wcześniej ognisko, wywiązała się między nami rozmowa, z której wynikało, iż w lesie sezonowo organizowało się (legalne lub też mniej) polowania na kaczki, którym kobieta była bardzo przeciwna.

- Przyjeżdżają, huku narobią, kilka zwierząt zabiją i odjeżdżają i tak jest co roku - narzekała staruszka - nic tylko hałasu robią.

- No my nie przyjechaliśmy strzelać do kaczek - odparł Szyszek - Tylko szczerze mówiąc, żadnej tutaj nie widziałem.

- Bo boją się - odparła kobieta - i coraz mniej ich zostało.

- A te ziółka to właściwie po co są? Żeby w domu ładnie pachniało? Można z tego herbatę zrobić?

- Nie, to nie do picia jest. To na wyczucie.

- Na wyczucie?

- Bo jak kto zły i na przykład polować przyjechał, to naturę od niego odpycha, a jak kto dobry i polować nie przyjechał, to naturę do niego przyciąga.

- Naturę to znaczy? Jesteśmy w środku lasu, to jakby blisko natury.

- Żyjątka różne okoliczne - sprecyzowała kobieta.

- Komary też? - spytała Ruda - Jakieś węże czy coś, bo ja podziękuję, nie potrzeba.

- Komary to i tak Was nawiedzą i tak.

- No to więcej nam nie potrzeba.

- Zobaczycie sami - zakończyła staruszka.

Po skończonej pracy wróciliśmy do domu, by oczekując na prysznicową kolejkę, walczyć z brutalną napaścią małych owadzich krwiopijców, dla których spreje zdawały się być tylko zachętą.

Zauważyliśmy, że owady nie bały się tutaj ludzi, a podwórko było stałą trasą spacerową rodziny jeży. Często widywaliśmy też sarny, które skubały trawę pod samym ogrodzeniem, nie wspominając o ptakach regularnie podbierających nam niepilnowane jedzenie, zostawione na altance. Żaby właściwie wchodziły nam do domu i nigdy nie wiedzieliśmy jak się tam znalazły. Od kobiety dowiedzieliśmy się też o konieczności uważania na łosie, które ponoć mieszkały w okolicy, jednak nigdy nie dane nam było spotkać żadnego osobiście.


Wątpię, że suszone ziółka miały z tym cokolwiek wspólnego i ostatecznie musieliśmy je wynieść na zewnątrz, ponieważ moja alergia chciała mnie zabić każdego kolejnego dnia, ale staruszka bywała u nas jeszcze wiele razy przy różnych okazjach. Chyba wydaliśmy jej się ludźmi, którzy z polowaniem na kaczki mieli jednak niewiele wspólnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz