Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 3 września 2020

Nastąpiła awaria

Właściciel lawendowej arki był miłośnikiem swojego podwórka, które było co prawda urządzone skromnie, ale i estetycznie. Niestety człowiek ten nie miał szczęścia do trawy. Mimo regularnego nawadniania i pielęgnacji, w zieleni były widoczne ubytki i przebarwienia. Z tego powodu zwierzęta miały kategoryczny zakaz załatwiania potrzeb w obrębie podwórka, co nie przeszkadzało ani mnie, ani Damianowi, ponieważ zarówno Morfina, jak i Kotlet wymagali regularnych spacerów, a gryzonie kuwetowały się w klatce. Wyzwaniem stawały się natomiast wyjścia nocne, które ze względu na brak jakiegokolwiek oświetlenia, wymagały użycia latarek.

Dla porównania, tak wyglądała arka wieczorem:


A tak nocą: 


Ze względu na całkowite ciemności postanowiliśmy chodzić na spacery w przynajmniej trzyosobowych drużynach. Nie wiedzieliśmy czy bardziej powinniśmy obawiać się dzikich zwierząt, czy mieszkańców, ale woleliśmy nie podejmować żadnego ryzyka.

Już drugiej nocy zostałam obudzona przez zimny nos Morfiny i jej łapę wędrującą po mojej twarzy. Oznaczało to czerwony alarm, więc odnajdując po omacku telefon i oślepiając się jego blaskiem, udało mi się określić godzinę. Była 3:30 rano.

- Damian... - szepnęłam, szturchając najbliżej położoną mnie osobę - Damian, idę z kluchą, zabrać też Kotleta?

- Co? Czekaj, która godzina? Jezu, trzecia trzydzieści, ten pies nie ma serca.

- Najwidoczniej jej się chce. To co, wziąć Kotleta?

- Przecież sama nie pójdziesz, czekaj pójdę z Tobą. Ruda... Ruda, zwijamy się.

- Szturchnij mnie jeszcze raz to zostaniesz kastratem - wymamrotała Ruda i zwinęła się w ciaśniejszy kłębek.

- Musimy się ewakuować. Zoo potrzebuje wyjść na zewnątrz - odparł Damian, próbując bezgłośnie wymknąć się z łóżka.

- Ciebie chyba pogrzało. Siedź na tyłku jak człowiek.

- Ruda, ona naprawdę musi - odparłam, uwalniając się spod kołdry. Dopiero po chwili poczułam przerażający chłód, który panował w całej arce - O Chryste jak zimno.

- Co się dzieje? - spytał półprzytomny Oli, starając się wyłapać ostrość obrazu w całkowitej ciemności.

- Nic, zwierzaki muszą wyjść - odparł Damian - śpij, jest trzecia w nocy.

- Co wy robicie o trzeciej? - przebudził się Szyszek i w ten sposób cały domko-kamper był już na nogach. Pomimo naszych najlepszych chęci nie udało nam się wyjść niepostrzeżenie, ale po zapewnieniu reszty, że zaraz wrócimy, wyszarpaliśmy Rudą i zwierzyniec na zewnątrz, zabierając ze sobą kołdrę i robiąc z niej jedno wspólne ludzkie burrito.

- Zabiję was poduszką przez sen - narzekała Ruda, której ciało musiało być przez nas wleczone po nierównościach - Po prostu będę uciskać aż nie przestaniecie drgać.

Wyglądaliśmy jak syjamskie trojaczki albo wynik jakiegoś paskudnego eksperymentu na kodzie genetycznym. Poruszaliśmy się tiptopami, oświetlając sobie drogę latarką, aż jej światło nie padło na pompującą na uboczu Morfinę.

- Chyba mamy przyczynę nagłej pobudki - rzekł Damian, ale byłam w tamtym czasie zajęta obserwacją fontanny Kotleta, będąc pod wrażeniem ciśnienia, jakie potrafiło wytworzyć kocie jelito.

- Ku*waaaa - skwierczała Ruda, starając się nie patrzeć na to kino grozy, podczas kiedy my usiłowaliśmy odnaleźć przyczynę zatrucia, przypatrując się aromatycznym wydzielinom zostawionym przez nasze zwierzęta na leśnej florze.

Po kilku seriach ze zwierzęcego karabinu maszynowego umęczone puchatki postanowiły wrócić do arki, więc poczłapaliśmy za nimi w naszej magicznej tortilli.

- Będę rzygać - oświadczyła Ruda, wbiegając do łazienki.

- A jej co? - spytał zerkający na nas spod kołdry Szyszek.

- Zdaje się, że poszło rykoszetem. Zwierzęta się potruły i ją też chyba szarpnęło - odparł Damian.

Nie chciałam psuć nikomu atmosfery, ale szczerze mówiąc czułam, że problem mógł dotyczyć i mnie. Ból brzucha zwiastował nadchodzące problemy i patrząc na niepewną minę Oliego, chłopak chyba odczuwał to samo.

- Komuś jeszcze jest niedobrze? - spytała Agnieszka, zagłuszając torsje Rudej, dochodzące z toalety.

Spojrzeliśmy po sobie i oceniając skład przypuszczalnych poszkodowanych, stwierdziliśmy zgodnie, że ilość toalet nie pokrywa ilości ewentualnych potrzebujących. Kalkulacje wskazywały na jedno - byliśmy zgubieni.

Godzinę później z miskami na kolanach siedziało już pięć osób, z czego jedna odmawiała opuszczenia łazienki. Fale zimna i gorąca oraz brutalne szarpnięcia żołądka odczuwała większa część grupy, a pozostali starali się rozdzielić na równe porcje zapas Smecty, węgla aktywnego i Nifuroksazydu. Nawadnianie było poza naszymi możliwościami. Nasze organizmy nie przyjmowały nawet najmniejszych ilości wody. Arka zaczynała przypominać ostry dyżur, a zwierzęta właściwie nie opuszczały altany. 

- Ale od czego? - zastanawiał się Damian, którego głos słyszałam jakby dobiegał z końca długiego tunelu - Jedliśmy dokładnie to samo, a mnie i Tobie nic nie jest.

- Ja to bym się tak nie cieszył - odparł Boguś - jeszcze nas może dorwać.

O godzinie piątej pożegnaliśmy zdrowie Damiana, który jako ostatni dołączył do nas równie agresywnie, co reszta grupy. Wraz ze wschodem słońca wypełzliśmy na zewnątrz, by tam dogorywać w blasku promieni i spędzić ostatnie chwile życia na łonie natury. Wielkie oczyszczenie nie brało jeńców i zdawało się nie odpuszczać, chociaż brakowało nam już amunicji.

- A może to jest reakcja wiązana - przemówił Szyszek, który miał jeszcze siłę wyciskać z siebie słowa - Jak panika, że jedno się zaraża od drugiego, ale tak naprawdę to jest w naszych głowach.

- Cokolwiek kiedyś było w mojej głowie, zapewne już to zwróciłem - odparł Boguś, przytulający miskę jak swojego jedynego przyjaciela.

- To nie ma sensu - westchnął Damian - Zwierzęta nie jadły tego co my. Może jakaś bakteria?

- Jesteśmy jagódki... czarne jagódki - recytował Arek, głaszcząc trawę.

- Komuś w ogóle jest już lepiej? - rzuciła Ruda łapiąc z trudem powietrze, lecz odpowiedziała jej cisza.

W okolicach dziesiątej pierwsze jednostki chorobowe zaczynały odzyskiwać władzę nad przewodem pokarmowym, jednak bojąc się reakcji organizmu na wszelki wypadek decydowały się nie wstawać z ziemi.

- Ej - rzucił głos, który ciężko było mi zidentyfikować - a może by pójść do tej babeczki co nam dała te suszone kwiatki? Może ona by miała jakieś ziółka na trawienie czy cokolwiek.

- O, świetny pomysł - odparł drugi głos - Trzeba iść do szamanki, pewnie ma jakąś miętę.

Nikt nie podjął się jednak tej misji. W tamtym czasie nikt nie był jeszcze na to gotowy. 

Kobieta pojawiła się sama. Wędrowała z zakupami środkiem ścieżki w południowym słońcu i słysząc nasze pełne bólu nawoływania, zdecydowała się zajrzeć na podwórko.

- A wam co się porobiło? - spytała, omiatając spojrzeniem pobojowisko.

- Pani kochana, ma pani coś na niestrawność? Cokolwiek, błagam.

- Niestrawność? A co żeście zjedli?

- No właśnie nie wiemy, ale nawet zwierzęta się rozchorowały.

- Ale wody to żeście chyba nie pili z kranu, co? 

- Tylko przegotowaną albo z filtra - odpowiedział Damian, starając się podnieść do pozycji siedzącej.

- Czy wyście na rozum upadli? - oburzyła się kobieta - Wodę z tej studni chlać? Ona się ledwo do kąpieli nadaje.

- Ale my z kranu tylko...

- Ta z kranu myśli skąd jest? Ze studni pobiera, a ta woda to się ledwo roślinom nadaje i gotowanie tu nic nie da. Trzeba ze sklepu pić, mineralną z baniaka.

- Ale nam właściciel powiedział, że zdatna do picia jest.

- Tak to jest jak się dzieci same zostawi - rzuciła kobieta, wracając na ścieżkę - Dorosłego trzeba, a nie!

- Pani kochana, ale pani nie odchodzi - wymamrotał Boguś i w głowie miałam scenę z Titanica, kiedy Rose krzyczała na odpływającą łódź "Come back!".

- Wrócę zaraz, no przecież cebulą was nie wyleczę!

Ponownie zostaliśmy sami i czekaliśmy na tę kobietę jak na anioła, jakim była. Wróciła, niosąc ze sobą dwie butelki wody i mały kartonik z tajemniczą zawartością. Zostaliśmy obdarowani wywarem, który smakował jak zielona herbata z winogronami, ale pełen skład był nam zupełnie nieznany i obojętny. W tamtej chwili wypilibyśmy własny mocz, gdyby tylko miał zadziałać. Kiedy po niecałej godzinie nasz stan zaczął się poprawiać, wzięliśmy się za gotowanie (tym razem w wodzie butelkowej) kleiku dla zwierząt, które doszły do siebie dużo szybciej niż my. Byliśmy tak wdzięczni staruszce, że obiecaliśmy jej koszenie trawnika i rąbanie drewna do końca naszego pobytu, co ona przyjęła bez mrugnięcia okiem.

- Postawić wam tarota? - zapytała, przyglądając się naszym pobladłym twarzom.

- A to jest na pewno bezpieczne? - spytała Agnieszka.

- A nie wiem. Nie jestem w tym dobra, ani trochę. Według tych kart, to powinnam już nie żyć od dwunastu lat - rzuciła wesoło kobiecina.

- Ja to bym chciała wiedzieć kiedy przestanę chodzić do toalety - odparła Ruda.

- A to ja ci bez tarota to powiem. Jutro, możliwe, że przed zachodem słońca jeszcze.

- Co?! Ja liczyłam, że dzisiaj już.

- Nie ma szybko, szybko to żeście się struli, a leczenie dłuższe jest. Tylko tej syfiatej wody nie pijcie, bo znowu to samo będzie.

- Nigdy więcej...

O tamtej pory wody kranowej używaliśmy tylko do mycia naczyń i kąpieli. Przynieśliśmy ze sklepu tyle pięciolitrowych butelek wody, ile było na stanie i gotowaliśmy w niej nawet ziemniaki. Do tej pory na myśl o tamtej nocy przechodzą mnie dreszcze, ale po rozwiązaniu problemu z wodą sytuacja już nigdy nie miała miejsca, a my chodziliśmy grzecznie kosić pani szamance trawnik i rąbać drewno na opał. Pomyśleć, że przed eksplozją już pierwszego dnia uratowały nas tylko zapasy wody z podróży.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz