Pada. Tak właściwie to leje. Jakbym miała to opisać dokładniej to powiedziałabym, że bóstwo deszczu dostało depresji i teraz ryczy przez cały dzień. Stoję z psem, bez parasola, kaptura ani żadnej ochrony przed soczkiem z chmur, bo kiedy wychodziłam to się nawet nie zapowiadało. Przywykłam. Takie zmiany pogody już mi nawet nie przeszkadzają. Zmoczona wata cukrowa na drugim końcu smyczy czuje się fantastycznie. Stoi w pozycji wystawowej i z przymrużonymi oczami wciąga powietrze, pozwalając kroplom wody wpływać z nosa prosto do zatok. Pies miał się załatwić, ale zdaje się zapomniał o tak błahej sprawie na rzecz cieszenia się podwórkowym prysznicem.
Przez kurtynę wody przechodzi również staruszka z małym szczeniakiem Goldena na smyczy i kilkuletnim chłopcem u boku. Nie mają parasola, ale wyposażeni są w kaptury. Naiwniacy, omija ich darmowe mycie głowy. Piesek zwiedza i obwąchuje podczas kiedy ludzki szczeniak zawodzi wniebogłosy. Że mokro, że zimno, że chce do domu. Babcia nachyla się do niego i mówi:
- Z cukru nie jesteś, nie rozpuścisz się. Poza tym od majowego deszczyku się rośnie.
Chłopiec mnie zauważa i po chwili spogląda na Morfinę zajmującą się teraz odnajdywaniem swojego Zen. Patrzy na szczeniaczka, na Morfinę i znowu na szczeniaczka. W końcu odwraca się do staruszki i wskazując na mojego Świniaka pyta:
- Babciu, to ile ten piesek już tam stoi?
Babcia uśmiecha się i mówi:
- Ja znam tego pieska, on ma siedem lat.
- Babciu, ale ja muszę w poniedziałek do przedszkola...
Młody myślał, że ja tam od siedmiu lat stoję w deszczu, żeby mi psa powiększyło z rozmiaru S do XL i się wystraszył, że on ze swoim też tak będzie musiał.
Oj chłopcze. Gdyby to tak działało, to miałabym już Doga niemieckiego wielkości ciężarówki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz