Wśród miejscowych dzieci panuje pewnego rodzaju legenda, o której nie miałabym pojęcia gdyby nie to, że dorywczo pilnuję małych gnomów za drobne na bilety, albo dojazdy do różnych instytucji.
Co dziwniejsze imię potwora różniło się w zależności od tego którego małego człowieka spytałam. Miejscowa Chupacabra była więc "Gremem", "Duchem drzewa", albo "Czarną ręką". Potwór ponoć mieszkał w drzewie i porywał dzieci żeby wyssać im duszę. Biorąc pod uwagę fakt, że do tej pory żadne dziecko nie zaginęło bestia musiała być bardzo głodna. O potworze słyszały jednak tylko dzieci z okolicy, te po drugiej stronie miasta nie miały o nim pojęcia. Widocznie duch drzewa polował tylko w pobliżu i nie zapuszczał się na dalsze tereny.
Pięćset plusy straszyły się nawzajem, skupiając się głównie na mniejszych osobnikach, czego skutkiem było wiele ciężkich dla maluchów nocy.
Pewnego dnia któryś z pilnowanych przeze mnie złośliwców wrzucił bransoletkę siostry do jamy którą ponoć zjawa zamieszkiwała. Przestraszona dziewczynka nie miała zamiaru zbliżać się do dziury w drzewie, więc z oczami pełnymi łez przybiegła do mnie żebym pomogła jej odzyskać biżuterię.
Jestem dorosła i logika zakazuje mi wierzenia w potwory które powstały z nadmiaru dziecięcej wyobraźni. Wyszłam więc na zewnątrz, odesłałam małego zbrodniarza do domu (zakaz obserwacji widowiska był dla niego najgorszą karą) i stanęłam przed wrotami piekieł o których wspominały dzieci.
Dziura nie wyglądała zachęcająco i nie wiedziałam jakim cudem to drzewo jeszcze żyje i jak powstała w nim wyrwa wielkości małego człowieka, ale był środek dnia i przyglądało mi się stado małych klonów. Musiałam wydobyć bransoletkę. Podeszłam do dziury i odważnie wsadziłam rękę do środka. Kiedy natrafiłam na coś miękkiego i lepkiego dotarło do mnie, że lepszym pomysłem byłoby najpierw poświecić latarką w środku. Wyciągnęłam więc dziwnie oklejoną rękę i poświeciłam telefonem po wewnętrznej stronie kory. Wszędzie były pajęczyny, kokony z małymi owadzimi ofiarami, a na dnie leżała martwa mysz. Wysuszone zwierzątko znalazło się niefortunnie tuż obok biżuterii, ale nie miałam wyboru. Skoro i tak okleiłam sobie całą dłoń pajęczyną, to równie dobrze mogłam pomacać zwłoki gryzonia. Sięgnęłam po bransoletkę, podniosłam głowę i tuż przed moją twarzą ujrzałam największego pająka jakiego kiedykolwiek widziałam w naturze. Kreatura musiała mieć z osiem centymetrów najmniej i dyndała mi przed oczami. Pająków się nie boję, ale tak bliski kontakt nie był mi specjalnie na rękę, więc z gracją wycofałam się i wręczyłam zgubę dziewczynce.
Dzieci oniemiały i chyba zostałam lokalną bohaterką. Słyszałam później wersję obserwatorów w której to wydarłam potworowi bransoletkę i stoczyłam z nim nierówną walkę. Wycie potwora było ponoć przeraźliwe (tak naprawdę wiał silny wiatr).
Pamiętam to trochę inaczej, ale niech im będzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz