Jeśli macie w domu psa i wychodzicie z nim na spacer, oraz zbieracie jego produkty przemiany materii, ta sytuacja prawdopodobnie przydarzyła Wam się chociaż raz.
Wychodzicie z domu. W jednej ręce smycz, w drugiej woreczki. Nosiciel kleszczy na drugim końcu linki kołuje, szukając odpowiedniego miejsca na spuszczenie bomby. Kołujecie razem z nim, bo smycz krótka, a przecież procesu nie będziecie przerywać. W kuckach zwierzę obeszło już pół podwórka. Wygląda jak włochaty Smeagol. W końcu udaje się znaleźć to jedne, jedyne, idealne miejsce. Przyglądacie się procesowi defekacji, kiedy dociera do Was zapach z siłą uderzeniową małej car-bomby. Woń jest ciężka i odbiera Wam dostęp tlenu. Zastanawiacie się kiedy Wasz pies zdążył wrąbać kilogram kiszonych jaj i skąd je wziął. Zakładacie worek na rękę, nabieracie powietrza i schylacie się po skarby. Oczy Wam łzawią, ale po omacku docieracie do aktywowanej broni biologicznej. Czujecie się jak saper. Każdy ruch wyrzuca w powietrze nową porcję skażenia. Macie wrażenie, że dziura ozonowa powiększa się trzykrotnie. Niechcący wciągacie powietrze. To był błąd. Macie wrażenie, że właśnie odkryliście położenie zaginionej Atlantydy i że spokojnie ogarnęlibyście Esperanto.
Pies postanawia pozbyć się dowodów i zakopać miejsce zbrodni. Cała ziemia i trawa wyrwana z korzeniami leci Wam prosto w twarz. To przynajmniej częściowo pomaga oprzytomnieć i wrócić na zadaną wysokość. Kryzys zażegnany. Narzędzie masowej zagłady obezwładnione.
Rozglądacie się dookoła. Najbliższy kosz na gówienka znajduje się na drugim końcu miasta, ponieważ futrzak wybrał dla swoich wydzielin taką, a nie inną lokalizację. Postanawiacie nie zwracać uwagi na marudzących ludzi i z braku pomarańczowego pojemnika szukacie jakiegokolwiek. Jest. Daleko na horyzoncie, dwie ulice dalej. Macie nadzieję, że uda Wam się dotrzeć bez utraty przytomności. Psu w tym czasie zbiera się na czułości. Zaczepia przypadkowych przechodniów, którzy postanawiają podrapać zwierzaka i zagrać w 20 pytań. Przy szóstym nie są już w stanie utrzymać się na wdechu, więc odchodzą. Sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Za każdym razem uśmiechacie się przepraszająco i staracie się odejść do miejsca docelowego podróży. Mijacie wycieczkę z przedszkola, narąbanych uczniaków, babcię z bloku obok, dziesięciu znajomych i sznur migrujących dinozaurów. Każdy musi dotknąć pieska i spojrzeć na Was jakbyście w worku nieśli wyłącznie swoje wydzieliny, bo te psie zostały na pewno zabrane przez motylki w plecaczkach z tęczy i brokatu.
Ilość mijanych ludzi jest zazwyczaj wprost proporcjonalna do intensywności zapachu wydobywającego się z worka.
Przedzieracie się przez tłum, jest coraz duszniej. Na ostatniej prostej zastanawiacie się czy nie wykonać pchnięcia kulą, ale obawiacie się detonacji materiałów niebezpiecznych w torebce.
Odkładacie delikatnie bombę do śmietnika i oddalacie się w pośpiechu. Powietrze. Tlen. Meldujecie wykonanie zadania, kiedy Wasz pies znowu wygina grzbiet w pałąk. Produkcja zwiększyła obroty i postanawia przerzucić się na bursztyn w płynie o zapachu kiszonej kapuchy i śledzia w skarpecie.
Wykonujecie szybkie obliczenia mające na celu ustalenie jak zebrać do worka płynną maziaję i ponownie nabieracie powietrza.
Karierę płetwonurka macie po takim treningu zapewnioną.
Tylko czemu nikt do tej pory nie wpisał spacerów z psem na listę sportów ekstremalnych?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz