Pewnego ranka obudziłam się już spóźniona, gdyż grawitacja w poniedziałki działa zbyt silnie, więc po najważniejszych obowiązkach, które sprowadzały się do wyjścia z psem i wypuszczenia szczurów na zaimprowizowany wybieg zrobiony z biurka, poszłam się szykować. Jedzenie w biegu, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, szybki przegląd kuchni, czy kurki na pewno są zakręcone, torba w rękę, klucze w zamek i w drogę. O dziwo udało mi się nawet aż tak bardzo nie spóźnić i wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do momentu, w którym moje serce stanęło i odmówiło dalszej pracy.
Dotarło do mnie że nie zamknęłam szczurów w klatce. Gryzonie w dalszym ciągu były na wybiegu, który w żaden sposób nie zabezpieczał ich przed eksploracją dalszej części mieszkania. Pies, kable, elektryczność, zakamarki, czekało na nie tyle niebezpieczeństw, że czułam jak z twarzy odpływa mi cała krew tylko po to, żeby zaraz wrócić tam falą o sile uderzeniowej średniego Tsunami. Próbowałam się uspokoić i wmówić sobie, że na pewno zostały na wybiegu i może nawet tam zasnęły, ale nie wierzyłam w to ani przez sekundę. Do przerwy, na której mogłam przybiec do domu i sprawdzić które ze zwierząt jeszcze żyje było 40 minut. To było najdłuższe 40 minut mojego życia, podczas których zmieniałam kolorki na twarzy jak kameleon. Z momentem uruchomienia się dzwonka wybiegłam z klasy i przebiegłam cały odcinek, którego pokonanie normalnie zajmowało mi pół godziny w niespełna dziesięć minut. Kiedy dotarłam do drzwi ziajałam jak pociąg i miałam nadzieję, że nie zostawię płuc na klatce schodowej. Wsadziłam klucz do zamka drżącą ręką, mając w głowie scenariusze z najciekawszych horrorów. Moje wizje sprowadzały się do pogryzionego psa, zamordowanych szczurów, kabli z otwartą elektrycznością i z jakiegoś powodu płonącą kuchnią. Kiedy wparowałam do środka wszystko wyglądało jednak normalnie. Zaczęłam biegać po pomieszczeniach w poszukiwaniu zwierząt, które najwidoczniej pozjadały się nawzajem tak że nie zostały nawet kości. To musiał być powód, skoro nigdzie ich nie było.
Wtedy ostatkiem nadziei zajrzałam do sypialni i ujrzałam Morfinę pogrążoną w głębokim śnie, z jednym szczurem unoszącym się na jej brzuchu w rytm jej oddechów, drugim wciśniętym pod pysk i nakrytym faflem, oraz trzecim który znalazł swoje miejsce pod kołdrą z ogona. Cała czwórka spała i zaczynała się ruszać, wybudzona hałasem jakiego narobiłam przetrząsaniem domu. Ciśnienie spadło mi tak nagle, że musiałam usiąść, żeby za trzy sekundy nie całować podłogi.
To był dzień, w którym zdałam sobie sprawę, że gryzonie i pies będą najlepszymi kumplami, a Morfina jest w stanie zaakceptować wszystko co oddycha i się porusza, i nie pomyliłam się. Żadne z nich nigdy nie ugryzło drugiego i ani jeden kabel nie został przez nie tknięty.
Żyli tak sobie w zgodzie i harmonii do późnej starości i żadne z nich chyba nie zdawało sobie sprawy, że tamtego dnia byłam o krok od zawału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz