Mieszkałam kiedyś w Poznaniu. To tam narodziła się moja fascynacja niekonwencjonalnymi zabawami, które wymyślali moi starsi o kilka lat kuzyni.
Bitwa na pijawki, polowanie na pająki, rzutki w tyłku, sałatka z glonów i piachu, kto zje więcej robali, tarzan na lianie, to tylko niektóre z gier, którymi raczyły się młode umysły. Żadna zabawa w dom, czy lulanie pluszaków nie mogły się równać z granatami z napompowanych naszą własną krwią pijawek, albo skakaniem do bardzo płytkiego jeziora, z bardzo wysokiego klifu.
Byłam chłopczycą, więc kręciłam się blisko płci przeciwnej. W końcu to chłopcy wymyślali najfajniejsze zabawy i nie marudzili, kiedy pobrudzili swoje ubranie, czy zdarli sobie kolana, tak jak robiły to znane mi dziewczyny.
Zostałam poddana kilku próbom i kiedy udowodniłam swoją wartość, wcinając ślimaka, albo przyklejając sobie pijawki do czoła, przyjęto mnie do drużyny.
Jedną z najlepszych zabaw była nauka latania na starej, przetartej linie, przymocowanej do spróchniałej gałęzi drzewa, rosnącego tuż nad klifem. Droga pionowa w dół kończyła się żwirem i bardzo zanieczyszczonym jeziorem, do którego ludzie wrzucali niepotrzebny sprzęt elektroniczny, a firmy wpuszczały kolorowe jak tęcza ścieki. Woda miała kolor świeżego siniaka i prawdopodobnie mogła nam podarować magiczne moce, jak na przykład umiejętność świecenia w ciemności.
Ochotnika zaczepiało się na linie i biorąc spory rozbieg, puszczało się go w przestrzeń. Delikwent szybował, robił łuk kilkanaście metrów nad ziemią i zawracał, gdzie taranując kilku mniejszych kompanów, zatrzymywał się na jakimś większym koledze.
Zabawa życia. Jak ktoś miał lęk wysokości, to niestety musiał obejść się smakiem, albo odbyć rejs z zamkniętymi oczami, kurczowo trzymając się liny.
Pewnego, słonecznego dnia wpadliśmy na szalony pomysł lotu w kosmos całą grupą, liczącą wtedy dziesięciu samców i dwie samice rodzaju ludzkiego. Z pomysłu wycofało się tylko dwóch tchórzy, którzy nie wymienili jeszcze swoich szarych komórek na najnowszy komplet siniaków i słusznie określili stan drzewa jako:
"Ono Was wszystkich nie utrzyma, jak pierdzielnie, to nie będzie czego zbierać".
Machnęliśmy na to ręką i zaczęliśmy tworzyć piękne korale ze starego sznura i dzieci do lat dwunastu. Te najmniejsze lądowały na górze, a te większe były zmuszone zejść niżej i wtulać się w tyłki kolegów. Jako, że byłam chodzącym czołgiem tak wysokim, jak szerokim, zabrakło dla mnie miejsca na spodzie łańcucha z purchli i razem z kolegą, który nadawałby się do drużyny futbolu amerykańskiego, musieliśmy zostać ze zdrajcami, którzy zrezygnowali dobrowolnie i rozbujać resztę najmocniej jak się dało.
Zżerała nas zazdrość, ale liczyliśmy, że załapiemy się na drugą kolejkę.
Drugiej kolejki jednak nie było.
Sznur pełen dzieci był w połowie wykonywanego manewru, kiedy gałąź na której zawieszona była lina uznała, że już wystarczy i skapitulowała z trzaskiem, lecąc wesoło razem z ósemką mało rozgarniętych bąbli na samo dno klifu.
Część młodocianych wpadła do wody, a część spadła na żwir. Dzieci na samym dole sznura miały najmniej szczęścia i posłużyły jako żywy materac, asekurując lecące ciała kolegów, znajdujących się wyżej.
Później poszło już z górki. Histeria osób, które nie potrafiły pływać, płacz połamanych i krzyki zgniecionych, bieg po rodziców, rzucanie przekleństwami, liczenie rannych i karetki na sygnale.
Stan końcowy: czterech ocalałych bez szwanku, jedne połamane żebra, jeden wybity bark, jeden wstrząs mózgu, jedna skręcona kostka, dwa podtopienia i zachłystowe zapalenie płuc, kilka wybitych zębów (na szczęście mleczaki), niezliczone siniaki i drzazgi w całym ciele. Tymi ocalałymi były oczywiście osoby przyglądające się zagładzie z boku, czyli między innymi ja, kolega tank i dwóch cykorów.
Na szczęście obyło się bez przypadków śmiertelnych, ale klif został odgrodzony siatką i zabezpieczony przed ponownym włamaniem.
Nic nie szkodzi.
Kilka miesięcy później, kiedy większość opuściła już szpital i zapomniała o przykrym incydencie, znaleźliśmy stare materace, które ktoś porzucił na środku dzikiego wysypiska, urządzonego w lesie.
Zabawa w skakanie z czubka drzewa na stos materacy była fajna, a wyciąganie z ciała zardzewiałych kawałków sprężyn jeszcze fajniejsze.
Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz