Godzina 11:23. Już trzeci raz w tym dniu zmieniamy budynek uczelni. Ktoś kto wymyślał plan i dał nam 15 minut na przebiegnięcie dystansu 2 km, odnalezienie sali i ewentualne spożycie posiłku był geniuszem. Lawirujemy między innymi studentami, którzy też są skazani na system i staramy się na nikogo po drodze nie wpaść.
Natrafiamy na korek. Typowe zaczopowanie masą ludzką na moście, gdzie każdy porusza się jak żółw i nie ma szans wyprzedzić tłumu, chyba że zdecyduje się na przepłynięcie rzeki. Słaby pomysł przy dziesięciu stopniach Celsjusza i poziomie zanieczyszczenia tej wody. Wiem, co mówię, badaliśmy ją wielokrotnie.
Zgubiłam swoją grupę. Są gdzieś przede mną, albo za mną, nie widzę nawet ich głów. Natrafiam za to na kumpla z innego wydziału. Idziemy tiptopami, wtulając się w plecaki osób maszerujących przed nami i rozmawiamy o poziomie głupoty przenoszenia studentów co 1,5 godziny w inne miejsce, podczas kiedy w tym samym budynku znajdują się wolne sale. Wszystko przez wygodę profesorów i rozmieszczenie ich siedzib. Jesteśmy niżej w łańcuchu, musimy się dostosować.
W nos uderza mnie ostry zapach dymu. Ktoś przed nami pali papierosa i efekt tego zatrzymuje się na nas. Nie palę, ale przebywam w otoczeniu palaczy cały czas. Nie lubię być traktowana dymem, ale nie mam za bardzo żadnego wyboru. Kolega idący obok mnie jest astmatykiem, więc odbieranie mu i tak trudno dostępnego dla niego tlenu nie jest najlepszym pomysłem.
- Hej, bracie, mógłbyś z tą fajką zaczekać aż się przedrzemy przez ten most? - rzecze, szturchając w ramię chłopaka przed nami.
- Stary, jarać mi się chce, nie mam czasu na spokojnie wypalić nawet jednej fajki - słyszy w odpowiedzi.
- Ja Cię przyjacielu rozumiem, ale Ty zrozum też mnie. Oddychać się nie da, idziemy tuż za Wami.
- Nie da rady, sorry.
No nic, skoro nie da rady, to nie da rady.
Idę, owinięta szalikiem, by utworzyć chociaż najmniejszy możliwy filtr dymu, kolega obok krztusi się i pokasłuje, zakrywając nos ręką. Ktoś tu pali najmocniejszy badziew jaki wąchałam od dawna. Panów przed nami bawi cała sytuacja i postanawiają się dołączyć. Teraz pali już trzech ludzi, a my jesteśmy w połowie drogi. Próby wyminięcia towarzystwa kończą się fiaskiem.
Nie możemy nawet rozmawiać, wdychane powietrze jest tak ostre, że kaszleć zaczynam także ja. Dym szczypie w oczy i drażni płuca, ale przecież nie przeskoczymy trzech rosłych kolesi, którzy empatii uczyli się od kamieni.
Czuję przez płaszcz, że mojemu współtowarzyszowi w podróży rośnie ciśnienie. Patrzy na mnie i widzę typowy dla niego błysk zemsty. Kolega ma plan. Nie wiem jeszcze jaki, ale na pewno go ma.
Kiedy w końcu opuszczamy most i zachłystujemy się czystym (względnie jak na Śląsk) powietrzem, towarzysz astmatyk popycha mnie przed siebie.
- Chodź, nie chcesz tu teraz być, wyminiemy ich.
- Co Ty czynisz? - pytam, chociaż wiem że prędzej doczekam się wykonania planu niż odpowiedzi.
Wyrównujemy się z palaczami i przyspieszając niemal do truchtu wyprzedzamy ich tak, że teraz to my blokujemy im drogę przez chodnik.
- Dobrze, że wiatr nam wieje w twarz - słyszę i chwilę później dochodzi do mnie dlaczego. Kolega postanawia zaczadzić wrogów największą śmierć bombą znaną matce naturze. Puszcza tak soczystego bąka, że obawiam się, czy nie poszło z farszem. Lot trzmiela kończy nieco niższa tonacja, połączona z jakąś dziwną wibracją. Szok malujący się na mojej twarzy jest niczym w porównaniu z wyrazami twarzy palących kompanów, wlekących się za nami. Dzięki sile wiatru znajduję się w bezpiecznej strefie, jednak panowie (sądząc po dźwiękach) oberwali prosto w nos.
- Jezus Maria, coś Ty jadł człowieku, przepuść nas - próbuje przebić się jeden z nich.
- Zapomnij, nie da rady - blokuje go kolega i czuję za sobą napieranie pozostałej ekipy, która ma trudności z oddychaniem i wydaje z siebie dźwięki obrzydzenia. Cud, że ta mieszanka w połączeniu z zapalonymi papierosami nie przerodziła się w eksplozję o sile rażenia małej atomówki. Postanawiam ich wypuścić, nikt nie zasługuje na takie tortury. Częściowo obrywają też kolejni ludzie za nami, więc żeby ratować mój wizerunek, wskazuję na winowajce palcem.
- Tak, to ja, sorki - przyznaje z uśmiechem kolega, kiedy wymijają nas kolejni ludzie - Nie mieszajcie kapuchy z grochem -
- Jesteś obrzydliwy - mówię, chociaż gdzieś głęboko wewnątrz siebie jestem mu wdzięczna.
- Ale skuteczny - odpowiada kompan i przez dalszą drogę możemy cieszyć się wolną przestrzenią wokół nas, dopóki śmiercionośne gazy nie wywietrzeją do końca.
Jestem równocześnie zdegustowana i dumna. Tak jakbym nie chciała przyznawać się do tego "dorosłego" człowieka i jego dziecinnych zagrań, ale jednocześnie miała zamiar przybić mu piątkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz