Od ostatniego postu minął ponad rok.
Co się ze mną działo?
Stoczyłam się. Znajduję się na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Pod sobą mam tylko popękany beton, tęczowe ślady benzyny i rozkładające się liście, wymieszane z niedojedzonymi resztkami kebaba z żarciowozu. Wpadłam w ciąg, a ciąg wpadł we mnie. Na nic pięć lat studiów, czeka mnie tylko życiowa poniewierka i życie na łasce tych, którym się powiodło. Jestem odpadem systemu. To na mnie wskazują palcem rodzice, którzy chcą pokazać swoim dzieciom ścieżkę, jaką absolutnie nie powinno się podążać.
A tak naprawdę to nie.
Ale trzymało w napięciu?
Prawda jest taka, że po obronie magistra, przez krótki czas pracowałam gastronomii, żeby następnie radośnie przenieść się do świata, w którym obsługiwane przeze mnie sprzęty kosztują więcej niż czteropokojowe mieszkanie w centrum Warszawy. Pracuję w zawodzie, co oznacza, że osiem godzin dziennie spędzam w białym fartuchu, ważąc, dawkując, obliczając, gapiąc się w szalone nazwy chemicznych substancji i wkurzając się na urządzenia, które chcą współpracować tylko wtedy, kiedy akurat tego od nich nie wymagam. Od, mniej więcej, dwóch lat pracuję w laboratorium. Kocham tę pracę, kocham ludzi z którymi pracuję, kocham swoje kierownictwo (wiem, rzadki przypadek), kocham fakt, że nie mam bezpośredniego kontaktu z klientem (praca w gastronomii uświadomiła mi, że nie jestem ekstrawertykiem, a nasz gatunek jest sobie winien tylko zagładę), kocham skórę przeżartą acetonem i mój kremik ze śluzu ślimaków, który walczy dzielnie o ratowanie moich spierzchniętych i popękanych przez środki chemiczne dłoni, ale stanowczo te starcia przegrywa. Obecnie nie zamieniłabym tej pracy na inną. Dojazdy to koszmar, ale samo stanowisko i panująca wokół atmosfera dają mi to, czego chciałam, choć nie do końca o tym wiedziałam. Nie mogę narzekać na nudę czy monotonię, czyli dwóch największych wrogów każdej kariery.
Czy zmieniam świat? Raczej nie, ale dzięki mnie wielu ludzi ma mniej pracy i spokojniejszy sen. Tyle mi wystarcza. Nie każdy musi być astronautą czy światowej sławy chirurgiem, żeby czuć się dobrze z tym co robi w życiu. Chciałam mieć na plecach fartuch, na dłoniach rękawiczki i możliwość pracy 'solo', opierającej się na indywidualnym rozwiązywaniu problemu przy jednoczesnym towarzystwie innych, indywidualnie pracujących jednostek, które mogą jednak stanowić wsparcie w sytuacjach, w których wszystko wybucha nam w rękach. Chciałam biegać między jedną salą a drugą, przy pisku urządzeń, śpiewających pieśń swych braci i nawołujących inne urządzenia do przyłączenia się. Do tego klimatyzacja, środki rakotwórcze, niebezpieczne formulacje, owocowe czwartki i jedziemy dalej.
W moim otoczeniu prywatnym pojawili się (i wciąż pojawiają) nowi ludzie. Grupa po znacznym okrojeniu zaczyna się ponownie rozrastać. Odradza się niczym feniks, ze zgliszczy jakie zostawiła za sobą przeszłość. Jak wiele osób zostanie? Czy na długo? Tego nie wiem i po wydarzeniach ostatnich lat niczego nie biorę już za pewnik, na nic się nie nastawiam i przyjmuję wszystko takim, jakie jest.
A jest inne. Nie jest lepsze, ani gorsze. Jest po prostu inne. Nigdy nie będzie już takie samo, tak jak ja nigdy nie będę już taka sama. Ludzie rodzą się i umierają jak zawsze. Niektórych z tych ludzi los jednak stawia przed nami w mniej lub bardziej odpowiedniej chwili, daje 2 zł i każe się dobrze bawić, doskonale wiedząc co nastąpi za chwilę.
My jednak nie wiemy. Mamy 2 zł i musi nam ono wystarczyć. Na pięć minut, miesiąc lub 12 lat.
Niezmiennym elementem mojego życia są w dalszym ciągu Morfina, rodzynki w serniku i korki na drogach.
Chciałabym w tym miejscu serdecznie pozdrowić profesora pierwszego roku chemii organicznej, który za życiowy cel obrał sobie uświadamianie mi jak bardzo mój sposób rozumowania przedmiotu nie pokrywa się z jego własnym, idealnym i jedynym słusznym, oraz jak szybko powinnam usunąć swoją osobę z sali wykładowej i jego życia, dla dobra własnego honoru, jak i profesorskiej poczytalności. W ramach wdzięczności dedykuję szanownemu profesorowi nadzwyczajnemu, nieocenionemu, szlachetnemu z bułki wiecznie miękkiej zrodzonemu wiersz Juliana Tuwima, zatytułowany „Całujcie mnie wszyscy w du*ę”.
Z wyrazami szacunku, ja.