Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 25 maja 2018

To tylko pies

Opowiem Wam dzisiaj historię pewnego psa.

W pewnej małej miejscowości gdzieś w Polsce pewien człowiek przeprowadził prostą kalkulację: rasowy pies + rasowa suka = pieniążki ze szczeniaczków. Dużo pieniążków ze szczeniaczków. 
Człowiek ten założył hodowlę, jednak nie chcąc tracić na interesie produkował masowo mioty sześciu różnych ras. Były tam Bernardyny, Labradory, Owczarki i wiele innych. W kojcach 3 metry na 3 metry upchniętych było po 6 suk. Niedożywionych, z obrażeniami od walk między sobą o kawałek przestrzeni i jedzenie. Wszystkie - szczenne czy też jeszcze nie, leżały w błocie, które robiło za substytut świeżej wody. Kiedy jedna suka kończyła rodzić, następna zaczynała i biznes się kręcił. Szczenięta ogłaszane w internecie jako "pieski rasowe, rodowodowe z hodowli domowej" przechowywane były w garażu, stanowczo zbyt wcześnie odstawione od matek i trzymane z daleka od nich.
Hodowca w nosie miał "zbędne" papierki i Związki Kynologiczne. Nabywca pieska otrzymywał więc piękny, sfabrykowany rodowód, na zielonym kartoniku, wypisany przez specjalistę od gołębi. Gołąb? Pies? Jeden diabeł, ważne żeby zgadzały się banknoty.
W tym przybytku nazywanym dalej hodowlą narodziło się 11 szczeniąt pewnej rasy, wystawionych za korzystną cenę 600 zł. Matka nie dawała rady wykarmić wszystkich ale jako że żyłę złota trzeba podtrzymać przy życiu do przyjazdu kupców, szczeniaki które nie dopchały się do cycka karmione były butelką. Następnie szybko przestawione zostały na karmę z marketu (bo po co przepłacać) oraz wodę ze studni, podawaną raz dziennie. Nie wszystkie potrafiły wywalczyć sobie jedzenie, którego nie wystarczało dla całej jedenastki, więc najsłabsze z nich chodziły głodne i spragnione.
Małe, słodkie szczeniaczki rozchodziły się jak świeże bułeczki. Jednak nowi właściciele zabierali ze sobą te duże i silne, nie małe i wątłe. Po pewnym czasie wszystkie maluchy zostały sprzedane, mając niecałe dwa miesiące życia. 
Wszystkie oprócz jednego.
Została najmniejsza, najsłabsza suczka z całego miotu. Od swojego hodowcy dostała tylko najtańszą karmę, brudną wodę i imię - Aza.
Chętnych na ostatnie maleństwo było kilku. Pierwsi widząc warunki w jakich trzymane były psy wyjechali tak szybko jak przyjechali, drudzy w drodze po odbiór suczki zderzyli się z tirem na autostradzie i wylądowali w szpitalu, ostatnia para zadzwoniła tylko raz ale nie przyjechała na umówione spotkanie.
Hodowca uznał pieska za pechowego i postanowił zrobić z Azy sukę rozpłodową. Czekało ją rodzenie co roku aż do momentu całkowitego wyeksploatowania i padnięcia z wycieńczenia.
Hodowla szybko jednak zyskała renomę pseudo hodowli. Biznes został zamknięty, a psy wyprzedane.
Aza trafiła do młodej, niepełnoletniej właścicielki, która nie za bardzo miała doświadczenie w opiece nad psem. Do tego dziewczyna nie wiedziała jakie są konsekwencje wzięcia na barki psa z pseudo hodowli. Zakochała się jednak w tej małej, puchatej kulce i postanowiła dokształcić się w trybie przyspieszonym. Wypożyczyła wszystkie możliwe książki o wychowaniu i opiece nad psem. Zakupiła wyprawkę i specjalistyczną karmę mając już wtedy świadomość, że szczeniak nie może jeść dłużej paszy z biedronki. Suczka rosła szybko i była bardzo pojętna. Zachowania czystości w domu nauczyła się już w pierwszym tygodniu swojego pobytu, razem z kilkoma komendami. Jako że jej miot mało przebywał z matką piesek nie tęsknił i łatwo zniósł aklimatyzacje w nowym otoczeniu.
Sielanka?
Nie do końca. Jak można się było domyśleć suczka zaczęła przejawiać problemy zdrowotne. Po wizycie u weterynarza okazało się że zwierzę jest zarobaczone, ma pchły i wszoły. Książeczka zdrowia mówiła że szczeniak był odrobaczany ale wyniki badań wskazywały na coś innego. Problem został szybko rozwiązany tabletkami i kroplami. Wszystko wróciło do normy... na niecałe 3 dni, kiedy to silne wymioty żółcią i krwią zmusiły nową właścicielkę do kolejnej wizyty u weterynarza. Diagnoza - zapalenie wątroby i niewydolność trzustki. Przyczyna nieznana, lecz badania krwi wykluczały zatrucie. Koszty leczenia były spore i właścicielka wiedząc że będąc osobą niepełnoletnią i wciąż się ucząc nie dostanie jeszcze pracy wychodziła z psami sąsiadów, żeby zarobić na żywienie i leczenie pieska. 5 zł na godzinę nie wystarczało jednak na pokrycie wszystkich kosztów, zwłaszcza że dotychczasowe problemy okazały się wierzchołkiem góry lodowej. Rodzina starała się pomóc finansowo lecz wszyscy byli teraz w dołku i nie było to proste.
Suczkę udało się wyleczyć. Wszystko zaczynało się układać i przez 2 miesiące było spokojnie. Na zmianę zaczęły występować alergie pokarmowe i skórne, zapalenia uszu, oczu, wybroczyny skórne, zapalenie jelit. Wtedy to po raz pierwszy właścicielce została zasugerowana eutanazja pieska. Odmówiła i nalegała na leczenie, chociaż budżet ledwo dźwigał taką sytuację. Szczeniak przestał chorować dopiero kiedy skończył 7 miesięcy. Przestał na chwilę, ponieważ pewnego dnia odmówił spaceru oraz jedzenia, zaczął kuleć i podwijać nogę pod siebie. Kolejna wizyta u weterynarza, kolejny rachunek. Tym razem winny okazał się nacisk kręgów szyjnych na nerwy. Początkowa diagnoza nie potwierdziła się jednak w badaniach lecz to nie przeszkadzało weterynarzowi w kontynuowaniu leczenia. Kiedy stan się nie poprawiał, lekarz bojąc się stracić klienta zawyrokował problemy z nerkami i również rozpoczął leczenie w tym kierunku. Na tym etapie właścicielka suczki konsultowała się już z innymi weterynarzami, powoli zaczynając wątpić w kompetencje dotychczasowego lekarza, którego kolejnym pomysłem były problemy z jajnikami, które zasugerował ponieważ suka do tej pory nie miała cieczki. Cieczka jak na zawołanie pojawiła się 2 dni później i właścicielka psa pożegnała się z weterynarzem raz na zawsze. Odwiedziła kolejnych pięciu innych specjalistów, ponieważ piesek wciąż kulał i nie zapowiadało się żeby miał przestać. Szóstemu lekarzowi udało się w końcu zdiagnozować zwichnięcie rzepki i odesłał psa do kliniki ortopedycznej dla zwierząt. Do tej pory na diagnozę i niewłaściwe leczenie przeznaczone zostały setki złotych. Miało się dopiero okazać że zostaną jeszcze przeznaczone tysiące.
Specjalista ponowił zdjęcie RTG i przyznał że problem jest znacznie głębszy niż zwichnięcie rzepki. Suka miała zaawansowaną dysplazję stawów biodrowych tylnych łap i łokciowych przednich oraz liczne zwyrodnienia.
Weterynarz ortopeda powiedział że pies przestanie chodzić całkowicie w ciągu najbliższych miesięcy. Po raz drugi zasugerowane zostało uśpienie zwierzęcia i po raz drugi spotkało się to z odmową. Przeprowadzona została pectinectomia, operacja korygująca rzepkę oraz przepisane zostały leki mające spowolnić postęp choroby. Operacja była kontrowersyjna i lekarz sam nie wierzył żeby przyniosła długotrwałe korzyści. Przez 8 tygodni właścicielka nosiła sukę po schodach 12 razy dziennie i zapewniała jej rehabilitację. Rodzina zebrała się i pożyczyła pieniądze, żeby tylko pies był w stanie funkcjonować. Przyjaciele pomagali w przewozie suki do różnych specjalistów w różnych miejscach Polski, ponieważ rodzina nie posiadała sprawnego samochodu. Właścicielka psa wszystko co miała (a miała niewiele) inwestowała w swoja małą, puchatą przyjaciółkę i wiedziała że choćby miała nosić swojego wielkiego psa codziennie na rękach żeby mógł wyjść na trawę, czy czuwać przy nim całą noc kiedy nie może spać lub podawać leki, zrywając się ze szkoły i ryzykując pogorszeniem stosunków z nauczycielami... to i tak będzie to robić.
To była jej rodzina, teraz już nie było odwrotu ani drugiej opcji.
Operacja poskutkowała i chociaż chód psa był zaburzony to mógł on chodzić i biegać względnie normalnie
. Stosując pewne ograniczenia sukę czekało w końcu normalne życie. Tak się przynajmniej wydawało.
Trzy lata później odezwało się serce. Zdiagnozowano zapaść powysiłkową i zasugerowano ograniczenie uprawiania sportów do chodzenia i truchtu oraz krótkich, niemęczących sesji biegania.
Żeby rozruszać stawy i zapewnić sercu odpowiednią opiekę pies przemierzał u boku swojej pani kilkanaście kilometrów dziennie.

Kolejne problemy pojawiały się i znikały jednak właścicielka nie planowała poddać się na żadnym zakręcie, obojętnie jak ostry i niebezpieczny by się okazał.
Ludzie obserwowali to wszystko z nieukrywaną litością. Pytali dziewczynę po co to robi, bo przecież "można kupić innego psa", "on się tylko męczy", "to są olbrzymie koszta".
Odpowiedź była zawsze ta sama: To jest członek rodziny, nie przedmiot który można zostawić lub wymienić kiedy zacznie się psuć. To nie jest "tylko pies" to aż pies. 

Często następowało wywracanie oczami i próby przetłumaczenia własnej ideologii, która opierała się na tym że to tylko zwierze i jeśli sprawia tyle problemów to nie ma sensu go trzymać.
Strzępili tylko język.


Suka na razie ma się nieźle, póki co nowe choroby trzymają się z daleka, a z dotychczasowymi właścicielka radzi sobie z pomocą leków. Psa wciąż czekają  długie spacery i zakaz ganiania za innymi psami dłużej niż 5 minut.
Czasem trzeba sukę ponieść, bo bolą ją łapy, czasem trzeba zarwać noc żeby zbierać z podłogi efekty zatrucia i złego samopoczucia, czasem trzeba spędzić na zewnątrz większość doby, ponieważ tylko to odwraca uwagę od choroby i pomaga się chwile przespać. Jednak tych dobrych chwil jest znacznie więcej, dlaczego każdy zauważa tylko złą stronę?
Suka miała ciężki start ale wcale nie okazała się pechowa jak na początku zakładano. Wniosła więcej szczęścia niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Żeby to się jednak stało trzeba było odciąć się od złej przeszłości, którą zapewnił suczce pseudo hodowca.
Właścicielka zaczęła więc od początku i kiedy przyniosła małą, puchatą kuleczkę do domu zmieniła jej imię. 

Z Aza na Morfina.

6 komentarzy:

  1. Wasza historia jest bardzo wzruszająca. Szkoda tylko że jeszcze mnóstwo zwierząt żyje w takich warunkach.

    Dużo zdrowia dla ciebie i morfiny ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Przywracasz wiarę w Człowieka i Psa :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mimo wszystko historia piękna. Gratuluję postawy. Trzymam kciuki za Was, za zdrowie i dalsze powodzenie.

    PS. też miałam suczkę z pseudohodowli. Teraz mam kundlice. Dwie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jesteś wielka. Tak, pies to członek rodziny.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wzruszajaca historia, nie powinnam czytać jej w pracy :-D Ehhh dobrze to znam, mam cocker spanielke angielską, mam ją odkąd byłam w podstawówce, kocham tego psiaka ponad wszystko. Gdy ja wybrałam z wtedy pseudo hodowli, była w okropny stanie, najsłabsza z miotu, wiecznie głodna, brzuszek spuchniety z głodu, problem z uszami i robakami :-( Ja się uparlam I chciałam ją, tata nic nie powiedział, dopiero po latach powiedział mi że się bał że piesek nie przeżyje. Ale moja Sonia żyje do dziś, ma już 14 lat i miewa się jak na swój wiek bardzo dobrze :-) nigdy nie zalowalam że wybrałam właśnie ja, wręcz przeciwnie, cieszę się że trafiła do mnie i mojej rodziny. Ale trzeba przyznać starszego kanapowca z niej zrobiliśmy :-D <3

    OdpowiedzUsuń