Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 4 stycznia 2019

Złe wieści i dobre historie

Bardzo trudno jest przekazywać złe wieści i nigdy nie jest to proste ani dla jednej, ani dla drugiej strony.
Lekarzy uczy się tego już na studiach. Odgrywają scenki, mają odpowiednie procedury w razie takiego wypadku. Szczerze mówiąc nie wiem jak jest z pielęgniarkami, ale moja mama, która wybrała ten zawód nie miała takich zajęć. To było jednak dość dawno i nie wiem czy coś zmieniło się pod tym względem w systemie edukacji szkół medycznych.
Wiem natomiast, że takich rzeczy uczy się też weterynarzy. Lekarzy weterynarii ściślej ujmując. Technicy natomiast pozostawieni są sami sobie. Nikt nawet słowem nie wspomina na zajęciach jak przekazać komuś wiadomość o śmierci. Jakby to był temat tabu. Jakby to się nigdy miało nie zdarzyć.

Dzieje się tak, ponieważ technicy osobiście złych wieści nie przekazują i sami nie dokonują eutanazji, więc system nauczania twierdzi, że ta wiedza jest im zupełnie niepotrzebna. 
Prawda jest jednak taka, że jesteśmy przy tym. 
To my przygotowujemy narzędzia, to my stoimy tuż za lekarzem, gotowi pocieszać właścicieli usypianych zwierząt i nie mówię wcale, że jesteśmy tutaj przed lekarzami - absolutnie nie. Weterynarze grają tu pierwsze skrzypce, jednak oni są przygotowani, ich się tego uczy. Techników wrzuca się na głęboką wodę i ma nadzieję, że wypłyną i będą improwizować.
Drugą sprawą jest fakt, że na złe wieści nigdy nie jest się przygotowanym, a reakcje mogą być różne i o tym niestety w podręcznikach nie piszą.
Kiedy po raz pierwszy zostaliśmy zabrani na domową wizytę było nas czterech. Pani doktor, u której odbywaliśmy praktyki, ja i dwóch kolegów.
Lekarka uświadomiła nas, że pies od dłuższego czasu jest w złym stanie i możliwe, że będzie trzeba skrócić jego cierpienia. Nigdy wcześniej nie byliśmy przy eutanazji, dopiero co skończyliśmy szkołę.
Zajechaliśmy na miejsce, zabraliśmy narzędzia i czekaliśmy na decyzję weterynarza, oraz właściciela. Nie wiedzieliśmy jak się zachować, ponieważ nikt nas tego nie uczył. Dostaliśmy tylko trzy, krótkie instrukcje od naszej szefowej.
Nie odzywać się, stać w jednym miejscu i nie okazywać emocji.
Jeśli lekarz czy technik rozklejali się przy eutanazji, był to nieprofesjonalizm. Po pierwsze właściciel psa, czy innego zwierzęcia reagował jeszcze większą histerią, a po drugie mieliśmy sprawiać wrażenie, że wiemy co robimy i nie jest to pierwszy raz.
Pies był w fatalnym stanie, kiedy przekroczyliśmy próg było wiadomo już co się za chwilę wydarzy. Właścicielka początkowo tylko przytakiwała, kiedy lekarka objaśniała jej procedury, tak jakby już wcześniej była świadoma i przygotowana na taką ewentualność. Nie wytrzymała jednak długo i po podaniu środka uspakajającego zupełnie się rozkleiła. To było naturalne zachowanie, bardziej zdziwiłoby mnie, jeśli zareagowałaby inaczej. Odbieraliśmy i podawaliśmy narzędzia i leki, starając się jednocześnie nie pójść w jej ślady. Chwilę później było już po wszystkim i musieliśmy zostawić kobietę, ściskającą w objęciach martwe już ciało jej przyjaciela. Udało nam się dotrzeć do samochodu i zauważyć, że jeden z nas nie wytrzymał i się rozkleił. Na szczęście stało się to już poza zasięgiem wzroku właścicielki psa. Po tym zdarzeniu chłopak zrezygnował. Stwierdził, że nie jest na to emocjonalnie gotowy i odchodzi. To była dojrzała decyzja i wymagała sporo odwagi. Zostaliśmy więc we dwóch. Jeździliśmy więcej i widzieliśmy coraz więcej przypadków przekazywania złych wieści. Zwierzęta, które mimo najlepszych starań nie przeżywały operacji, powypadkowi pacjenci, którzy przyjeżdżali już do nas martwi, lecz ich właściciele wciąż liczyli na cud, usypiane stare i schorowane zwierzęta.
Ktoś mógłby pomyśleć, że im więcej śmierci się widzi, tym lżej jest ją przyjmować i nie wywołuje już ona takich emocji.
Błąd.
Można się uodpornić na widok krwi, czy mięsa, ale na to nigdy do końca nie przestaje się być wrażliwym. Ludzie mają lekarzy, którzy podchodzą do tego spokojnie za osoby bez serca, czy zimnych drani, którzy nie mają już w sobie żadnych emocji. Prawda jest taka, że z czasem uczy się jedynie maskować te emocje. Trzymać je głęboko i nie pokazywać nikomu, ponieważ na tym polega ten zawód.
Z czasem również stawaliśmy się "odporni". Mieliśmy do czynienia z przypadkami histerii, paniki, czy nawet agresji. Niektórzy ludzie zasłaniali zwierzę własnym ciałem i trzeba było przekonywać ich, że ono się męczy i jedyne co je czeka to ból, inni nie odzywali się ani słowem, bo tylko to sprawiało, że byli w stanie utrzymać rosnącą gulę w gardle, kolejni przyjmowali to spokojnie, ale opowiadali nam historię życia tego zwierzaka i należało poświęcić im czas na wygadanie się. Słyszeliśmy wiele takich historii i sprawiały one, że zachowanie kamiennej twarzy było trzy razy trudniejsze, niż kiedy byliśmy atakowani, czy musieliśmy tłumić ataki paniki. To te historie były prawdziwą próbą.
Trzeba było słuchać, przytakiwać, powtarzać, że czworonożny przyjaciel już nie cierpi i tak jest lepiej i pod żadnym pozorem nie okazywać emocji.
Nie muszę chyba dodawać, że czasem tę walkę się przegrywało i trzeba było uciec do samochodu "po ważną rzecz", zanim nastąpił wybuch i traciło się kontrolę nad emocjami.
Dzisiaj opowiem Wam historię, którą zapamiętałam najbardziej i która sprawiła, że po "ważną rzecz" mój współpracownik chodził przynajmniej trzykrotnie.
Mnie powstrzymywała przed tym jedynie chęć wysłuchania jej od początku do końca.
To było typowe wezwanie. Starszy pies w typie Jack Russell Terrier, zaburzenia oddychania, wcześniejsze, nieskuteczne leczenie, zdiagnozowany już chyba pod każdym możliwym względem. Rokowania nie były dobre i wiedzieliśmy czego się spodziewać. Pojechała więc z nami śmiercionośna skrzyneczka.
Kiedy weszliśmy na podwórko, psisko leżało wystraszone pod schodami i łapało z trudem powietrze. Właściciele (młodsza i starsza kobieta, która okazała się jej matką) byli pogodzeni z decyzją, jaka miała za chwilkę zapaść. Rozmawiali o tym wcześniej i uznali, że nie ma sensu skazywać psa na męczarnie, które dałyby mu może dzień lub dwa życia. Pies nie chciał jednak wyjść spod schodów. Zwierzęta nie lubią białych fartuchów, a on musiał czuć że widzi je już po raz ostatni. Psa udało się wyciągnąć i uspokoić dopiero jakimś męskim głosem, mówiącym z telefonu, który położyły obok psa jego właścicielki. Nietypowy sposób, ale skuteczny. Podczas całej procedury telefon leżał obok psa, a głos mówił jakieś mało znaczące rzeczy. Coś o trasie i rozładunku. Zwierzak merdał i pomrukiwał, słysząc mężczyznę. Rozglądał się, jakby go szukał i nie zdawał sobie sprawy, że głos dobiegał tylko ze słuchawki. Merdając coraz wolniej - zasnął, a chwilę później przestał oddychać i kiedy lekarka sprawdziła funkcje życiowe było już po wszystkim. Młodsza kobieta się rozpłakała, a starsza starała się tego nie zrobić, pocieszając córkę. Widać było, że walczyła. Wtedy właśnie zaczęła opowiadać historię Bąbla, bo tak miał na imię pies. Okazało się, że był on u nich od szczeniaka, a mąż kobiety znalazł go w rowie, kiedy był w trasie. Mężczyzna pracował jako dostawca i jeździł po całym kraju. Szczeniak towarzyszył mu cały czas, dopóki szef nie dowiedział się o tym i zakazał mężczyźnie wożenia ze sobą zwierzęcia. Decyzja nie była podyktowana niczym innym, jak czystą nienawiścią do zwierząt. Bąbel zamieszkał więc z resztą rodziny. Żoną mężczyzny i ich córką. Pies bardzo tęsknił za mężczyzną, jako że do tej pory byli nierozłączni, a teraz skazany został na widzenie go tylko w weekendy i święta. Żeby trochę umilić Bąblowi rozłąkę, kobiety puszczały psu głos mężczyzny z automatycznej sekretarki, kiedy ten nagrywał się, będąc w trasie. Psiak zawsze wtedy merdał, mruczał i kładł się obok telefonu, zwinięty w kłębek.
W sześć lat po uratowaniu szczeniaka jego właściciel miał wypadek, z którego nie wyszedł żywy. Zderzył się z innym kierowcą i mimo starań lekarzy mężczyzna zmarł tuż po operacji. Rodzina jak nie trudno się domyśleć była zdruzgotana. Kobiety rozumiały co się stało i że mężczyzna już nigdy nie wróci. Bąbel tego nie pojmował, nie dało się tego wyjaśnić psu, który czekał każdego dnia aż jego pan w końcu pojawi się w bramie i będzie można go powitać merdającym ogonem. Kiedy mężczyzna nie wracał przez kilka miesięcy, pies przestał jeść i jedyne co poprawiało mu humor to te nagrania. Jedyna głosowa pamiątka jaka pozostała po właścicielu. Zawsze go uspokajały i pomagały zasnąć.
Teraz również zostały użyte. To dlatego pies cieszył się i rozglądał na boki. Miał zamiar ujrzeć po raz ostatni swojego właściciela, którego nie widział od lat, a którego głos słyszał w telefonie.
Kobiety przyznały, że mają nadzieję, że mężczyzna i jego pies w końcu spotkali się po tych wszystkich latach rozłąki i przywitali jak za dawnych czasów. Wierzyły, że teraz będą już razem i nic ich nigdy nie rozdzieli.
W co i my również gorąco wierzyliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz