Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 31 października 2018

Ciasto z kawą i czekoladą... i kawą... i czekoladą

Kiedy byłam w gimnazjum, na lekcji francuskiego tuż przed świętami Bożego Narodzenia nasz nauczyciel ogłosił sposób na zarobienie łatwej piątki. W podręczniku, z którego się wtedy uczyliśmy (bodajże Déjà-vu 2) był przepis na ciasto, pochodzące z Francji. Był to deser na bazie kawy i czekolady. Ktokolwiek zrobiłby to ciasto i przyniósł je zaprezentować, a następnie przeznaczył do konsumpcji otrzymałby ocenę bardzo dobrą. Jako, że przedmiot mi nie szedł i łatwa piąteczka byłaby dla mnie wybawieniem, postanowiłam zgarnąć równie zdesperowaną koleżankę i iść do domu pobawić się w małego chemika. Nie pamiętam jak dokładnie nazywało się to ciastko, jednak pamiętam, że opierało się na herbatnikach moczonych w kawie, co stanowiło spód ciacha, jakiejś masie i dużej ilości czekolady, która miała zastygnąć na obrzeżach, tworząc twardy wierzch. Całość była robiona na zimno i nie wymagała od nas użycia piekarnika, z czego byłyśmy zadowolone bo żadna z nas nie dysponowała wtedy sprzętem, który nie przypalałby wszystkiego, albo nie zostawiał ciast niedopieczonych.
W teorii było to banalnie proste, jednak w praktyce wyszło jak zwykle.
Postępowałyśmy według przepisu. Namoczyłyśmy herbatniki w kawie, jednak z braku Cappucino, o którym wspominała książka użyłyśmy zwykłej kawy zrobionej z czterech łyżeczek, gdyż obawiałyśmy się braku intensywnego smaku. Ułożyłyśmy herbatniki na dnie formy, zalałyśmy je masą i zaczęłyśmy rozpuszczać czekoladę. W przepisie było napisane, żeby użyć czterech tabliczek, jednak jako że miałyśmy zamiar robić ciasto w dużej formie byłyśmy zmuszone rozpuścić ich sześć. Wylałyśmy słodkie, brązowe dobro na wierzch, lecz kiedy czekolada zastygła zorientowałyśmy się, że powinnyśmy wyciągnąć ciasto z formy i oblać też wszystkie boki. Roztopiłyśmy więc kolejnych pięć tabliczek i uzupełniłyśmy braki. Efekt był całkiem zadowalający. Ciasto powędrowało do lodówki i następnego dnia trafiło na nauczycielski stół, gdzie zostało pokrojone i rozdane między uczniów a profesora. To wtedy po raz pierwszy skosztowałyśmy naszego dzieła. Pierwszym smakiem jaki przebijał się po włożeniu deseru do ust była kawa. Dużo kawy. Bardzo dużo, bardzo intensywnej kawy. Na szczęście czekoladowa otoczka nieco to balansowała i tylko dzięki temu ciasto było jadalne. Cała duża blacha została pochłonięta przez dziesięcioosobową grupę i nauczyciela. Pamiętać należy, że w klasie był tylko jeden dorosły. Resztę stanowiły dzieciaki, które właśnie zaabsorbowały ogromne ilości ciasta zrobionego z wiadra mocnej kawy i jedenastu tabliczek czekolady.
Można się łatwo domyśleć, jak zareagowały na to młode organizmy które do tej pory nie piły kawy wcale, a czekolada stanowiła tylko słodki dodatek do codziennych posiłków.
Na efekty przedawkowania kofeiny i cukru nie trzeba było długo czekać. Na następnych zajęciach, którymi był język polski nadmierne pobudzenie u grupy francuskiej można już było zobaczyć gołym okiem. Hiperaktywność nóg, które jakoś nie potrafiły usiedzieć na miejscu, drżenie rąk i odpowiadanie na pytania z prędkością rapującego Eminema nie uszły uwadze polonistki, lecz sprawa zaczęła się sypać, kiedy jedno z nas podczas interpretacji obrazu dało się ponieść zbyt bardzo i wysnuło esej o wyższości społeczności mrówek nad ludzką społecznością, na podstawie rysunku, który przedstawiał kobietę robiącą pranie...
Nauczycielka postawiła wszystkich podejrzanych przed sobą i kazała przyznać się co zażyliśmy i w jakich ilościach. Dziwił ją fakt, że większość z uczniów, których ustawiła w rządku była osobami uchodzącymi za najgrzeczniejsze i na co dzień nie sprawiały problemów. Przyznaliśmy, że to chyba po tym ciastku tak chce nam się biec i zajęło nam dużo czasu, żeby wyjaśnić że nie jest to żaden rodzaj dopalacza. Jako dowód w sprawie ktoś z grupy niemieckiej musiał iść po naszego nauczyciela francuskiego, żeby ten potwierdził taką wersję zdarzeń.
Pan z francuskiego wkroczył do sali z szeroko otwartymi oczami i stanowczo rozszerzonymi źrenicami, ujrzał nas podskakujących w miejscu pod tablicą i spojrzał na profesorkę.
- Mam kłopoty, prawda? - spytał
- To zależy od tego, czy potwierdzisz ich wyjaśnienia -
Potwierdził, ale mam niejasne wrażenie, że polonistka i tak nam nie wierzyła. Nie miała jednak wyjścia, więc posadziła nas ponownie w ławkach, które od naszego nadmiernego ruszania nogami jeździły po sali jak nakręcane zabawki. Kiedy chciała wysłać kogoś po kredę, na sali zapanował chaos. Każdy chciał chociaż na chwilę opuścić klasę, żeby nie zwariować od nadmiaru energii jaki się w nas kumulował i nie mógł znaleźć ujścia. Dziesięć sztuk nadpobudliwych organizmów, mówiąc z prędkością światła zaczęło wyjaśniać jeden przez drugiego dlaczego to właśnie on powinien ruszyć na tę niebezpieczna wyprawę. Tym sposobem w dziesiątkę ruszyliśmy po trzy kawałki kredy, do pokoju obok, wracając po dziesięciu minutach lekko zziajani, bo postanowiliśmy zrobić sobie mały wyścig przez drugie piętro, mając zajęcia na parterze. W tamtym momencie każdy z nas był jak Forrest Gump, który chciał po prostu biec.
Efekty francuskiego ciasta opuściły nas dopiero późnym wieczorem i następnego dnia na sali siedziało dziesięć małych zombie, które wyglądały jakby przeżywały swojego pierwszego w życiu kaca.
To było bardzo dobre ciasto i przyznam że chciałabym odnaleźć ten przepis, ponieważ znalazłoby obecnie zastosowanie w moim życiu.


5 komentarzy:

  1. Szukaj tego przepisu!!! To może uratować nie jedno ludzkie życie!!!! ����������

    OdpowiedzUsuń
  2. A to nie było tiramisu?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak tylko znajdziesz przepis to ustawiam się w kolejce. Czasem takie ciacho może życie uratować

    OdpowiedzUsuń
  4. A mnie zastanawia, czy znalazłaś może ten przepis? 😂 🤔 Bo ja poproszę

    OdpowiedzUsuń